ilu. Anna Płotnicka
Wielka jest fala wynarodu!
Objęła szerokość miasta i miasto zaczęła tsunamić. I atmosfera grała tu główną rolę – a było to zniszczenie i zatracenie poczucia własnej narodowości wśród ludzi charakternych. Jak to bywa z falami – zalewają wszystko by zmieszać skrajności i pogubić stanowiska. Wynaród właśnie tym się charakteryzował – byli to ludzie bez ust i z kolekcją usteczek, to zależy, ile kto pozbierał z bruku po fali wynarodowienia. Szczęściarze w reklamówkach wargi chowali, napompowane, nabrzmiałe, jeszcze ruszające się w rytm starych opinii. Poza tym fala czyściła wszystko i ulice były na błysk, myte regularnie sprawiały wrażenie nowych, bezkontekstowych. Gdy tylko zdarzenia za mocno osadzały się w rzeczywistości, a ludzie zaczynali czuć swoje role, wchodziły w nich uczucia więzów rodzinnych, fala przybywała i brała to wszystko bez pytania. Istniało wtedy ryzyko, że ludzie czując rodzinę, mogą przypomnieć sobie o narodowości. Więzy były przereklamowane! Zbyt dużo energii szło na rozmowy, budowanie zaufania, wszelkiego rodzaju bliskość. Powszechnym zachowaniem rodzinnym było uczenie dzieci zniszczenia, zabawy w bezprawie. Dążono więc do beztroski, która była namiastką radosnych chwil i stała się uniwersalnym sposobem na spędzanie wspólnego czasu. Ogólną tendencją miasta była uciecha, a nawet radość wzrastająca w statystykach, że wszystko trzeba budować od nowa, dookreślać. Wszystkie jednak statystyki zmywała fala wynarodu i co chwilę były nieaktualne.
– Zabawa dopiero się zaczyna – podpowiada dziadziuś Jadaczka pogubionemu wnuczkowi Kurkaczowi, który wiąże sznurówki i pluje nadmiarem śliny w nowych, wyszukanych przez ojca ustach. Jest mu niewygodnie, ledwo łapie wdech i wydech, ma problemy z formułowaniem wypowiedzi. Współcześni lekarze mówią, że przystosowanie do nowych warg i nauka mówienia u dorosłego trwa od dwóch do trzech miesięcy, u nastolatka od czterech do siedmiu miesięcy, a u dziecka nawet do roku.
Kurkacz wstaje, wznosi do góry oczy i krzyczy głośno, ślimakowato:
– Zabawa dopielo się zacyna!
Dziadziuś Jadaczka podchodzi do wielkiej donicy i kijem bejsbolowym uderza o krawędź. Się ziemia rozsypuje, kwiaty rozłażą na boki, wychodzą korzenie, roślina biednieje. Patrzy Jadaczka na swój sukces i nagle się wzrusza. Fundament podważył, porządek zburzył. Z lewej Babuśka Dłubawka biegnie i pistolecikiem zielonym wymachuje. Jej włosy na nogach falują, na sobie ma lateksową, obcisłą sukienkę.
– Ja ci dam zabawę! – krzyczy Babuśka i poprawia nadane przez córkę, a matkę Kurkacza, usta ciemne i lekko skrzywione. Od kiedy ma nowe wargi, stara się być ponętna i szuka zainteresowania wśród młodych mężczyzn i kobiet. Gdy tylko widzi błysk w oku młodzieży, wypina usta do przodu, biodrami wymachuje. Od niedawna wystawia też język. Nie podoba się to dziadziusiowi, choć ciągle ją chwali, hoduje sztuczność i trwogę.
Babuśka niezdarnie, ale jednak kieruje pistolecik w stronę Jadaczki i strzela. Trafia dziadziusia prosto w czoło, wręcz idealnie. I wygląda to jak wiśnia, wisienka na torcie, aż trudno to pisać. Upada dziadziuś na bruk brudnawy, a Kurkacz otwiera usta suche, bez słów. To śmierć estetyczna, elegancki koniec.
I znów fala nadciąga, wynaród cały, miasto przejęte i głodne. Pochłania dziadziusia, wynosi, przenosi i Kurkacz traci go w tłumie. Babuśka ucieka.
I nagle, tak bez zapowiedzi, w sercu Kurkacza robi się ciemno, najciemniej, do krwi, do żył. I ciemność dudni w nim głęboko, do stóp, do koniuszków palców, a potem do włosów na głowie. Każdy, pojedynczy włosek przesiąka ta ciemność. I koła zatacza ciemności komora, jak pralka pusta zatacza się, gnębi. Ta zabawa wcale mu się nie podoba.
Jakaś kobieta dźgająca wykałaczką swojego synka przechodzi obok, dziecko piszczy. Słychać jej szept nerwowy:
– Wszystko jedno, wszystko jedno. Ale poczuj to, poczuj. Nie zatracajmy cierpienia, cierpienia. Niech przynajmniej to przetrwa, przetrwa.
Gubi się Kurkacz, rozgląda wokół, nie zna ludzi, nie kojarzy nikogo i niczego. Wszystko z przypadku przelewa się przed nim i za nim, bez zasady i planu. I czuje Kurkacz cierpienie, a ktoś mu talerz podsuwa. Na nim spaghetti bolognese, spore danie na dwie osoby. A Kurkacz ma dalej usta otwarte, suche i bez zdania. Ktoś mu widelec wkłada w te usta i czuje Kurkacz cynamon. I jest tym cierpieniem cynamon właśnie i usta suche, piekące. Jak straszny jest cynamon w środku spaghetti z rąk obcego człowieka. To niedopasowanie, ten moment nazbyt nieodpowiedni, ta niepotrzeba!
I miga lateks Babuśki Dłubawki, lecz znika, znika najszybciej jak może.
Czuje Kurkacz nienawiść.
Wynaród zlany jak syrop do syropu, przelewa się gęsto, liże po plecach. Nie ma tu granic, nie ma poczucia, ludzie udają się nawzajem. Nie dążą jednak do czegoś wspólnego, nie ustalają kim są dla siebie. Grupa przypadkowych wizażystów mierzy się na miny, wymienia się ustami, do których zdążyli się przyzwyczaić. Chyba nikt nie posiada już swojego mówienia. Słychać okrzyki przeżute, niechciane. Kilka osób postanawia się kopać. Ci zaraz obok liżą sobie ręce, na których zachowało się stare poczucie chleba.
I Kurkacz podchodzi – wącha ten syrop, śliny, zamachy kopniaków.
NOS KURKACZA (monolog nieujawniony wynarodowi):
– To jest właśnie chujowizna, choć kształci mnie najbardziej z wszystkich zapachów. Gdybym mógł wybrać, poszedłbym za najgorszym zapachem w tłumie. Znieważenie pachnie nęcąco! Patrzcie, jaki jestem zniszczony! Mam jednak w sobie zwroty nozdrza narodowego. Czy ten świat naprawdę myśli, że to biedne dziecko, które posiada mnie na twarzy, nie odczuje tragedii rodzinnej? Czy ta fala obojętności wzniecana na oślep zniesie cierpienie dziecka?
Podchodzi do nosa Babuśka Dłubawka i wsadza palec do środka. Kurkacz blednie, sinieje.
NOS KURKACZA (monolog ciągle nieujawniony):
– Kurwa, nie czuję!
Wynaród biegnie, porywa Babuśkę, wynosi ją i przenosi.
Kurkacz zostaje, na środku, samiutki i naprawdę niczego nie czuje.