top of page

Weronika Stencel - Obiturianci



O świcie, w samym sercu Kiszonego Miasteczka, Ripert rozpoczął swoją pracę. Zakasał rękawy, oblizał usta i na bok odłożył Muertę, której głowa nieco się poluzowała i opadała smętnie na lewą stronę. Przez chwilę miał wyrzuty sumienia, że nie dokręcił odpowiednio głowy lalki. By uciszyć w sobie niewygodne myśli, Ripert zaczął wypowiadać się w jej imieniu, wykorzystując swoje umiejętności brzuchomówcy. Mimo niewygodnej, przekrzywionej pozycji, Muerta zdawała się mieć na swojej oleistej twarzy delikatny uśmieszek. Przemówiła jego słabym, lękliwym głosikiem:


– Powodzenia w pracy, Riperto! Utnę sobie drzemkę, jeśli pozwolisz. Już się wygodnie ułożyłam.


Odpowiedział jej natychmiast chropowatym głosem starca:


– Odpocznij Muerto, kiepsko wyglądasz.


Brzuchoklauniarz montował swoją prowizoryczną, lecz potężną tężnię z zebranych wcześniej i nieco zużytych gałązek leśnych. Na sobie miał kombinezon uszyty z folii bąbelkowej, który pomagał mu sprawdzić, czy gałęzie zaczepiają o jego ciało, przebijając malutkie bąbelkowe baloniki. Ta czynność już sama w sobie tworzyła zabawny spektakl, otaczając Riperta mini wybuchami, które bardzo go denerwowały. A ile się przy tym wynarzekał! Kompletnie zapomniał o Muercie.


– Gałąźnica nie jest matką subtelną, miłosierną! Uderza we mnie i kaleczy dłonie, nie chce uformować się w ugładzoną tężnię! Pfu! To mi coś przypomina… no ba! Przypomnij sobie głuptasku, jaka była prawdziwa matka! Nad ranem wywijała ci nad głową plackami, każąc doskakiwać do nich jak najwyżej! A śmiała się przy tym przeokropnie! Jak tylko złapałeś ustami rozgrzanego placuszka i ugryzłeś choć kęs, przestawała rzucać i siadała przy stole, kładąc jedzenie na talerzu. Nagle poważniała i pozwalała ci jeść, robiąc przy tym zniesmaczoną minę. A potem leżąc na kanapie zabierała wszystkie poduszki, bo każda jej część ciała chciała być podparta, odpowiednio upoduszkowiona. I stękała, grzmiała, fukała. Była trochę jak ten rozlany placuszek na talerzu, tak, tak! Nie było mowy, by znalazł się dla ciebie choć koniuszek poduszki, upragnionej miękkości. A pamiętasz jak każdego wieczoru uparta mama wypytywała cię czym są: framuga podokienna, brylantyna, jabłko kanadyjskie lub nóż tokarski obwiedniowy? Chciała opisów rozbudowanych, najlepiej wymyślonych, ale jednak przekonujących. Przy tym też się śmiała i naciskała na swoje udo chwytem trójpalcowym, masując nagromadzone tam, codzienne napięcie. Była wspaniałą akrobatką! Raz przyciągała cię do siebie w pozie uduchowionej, czułej matki, po czym odciągała i z groźną miną powtarzała, że jesteś już na to za stary. Późną nocą chwiała się na cienkiej linie, tuż nad twoim łóżkiem, co chwila wybałuszając oczy, jakby miała spaść dokładnie na twoje łóżko i złamać twój lichy kręgosłupek. Gubiłeś się w tym gestach, w jej ramionach kołyszących się na różne strony, jak gałęzie poruszane przez wicher i niespodziewane podmuchy kurzu. Nie wiedziałeś, gdzie możesz szukać równowagi i spokoju, przecierając w niedowierzaniu zaspane oczyska. Pachniała terpentyną, a ty głuptasku, wdychałeś ten zapach jak narkotyk, przez całe życie dokupując sobie buteleczki pełne tej substancji… 


Z kieszeni Ripert wyciągnął miniaturową buteleczkę, zaciągając się mocno jej zapachem. Chwiejąc się, podszedł do nieruchomej Muerty szepcząc w jej stronę:


- Wcale nie śpisz, kłamczuszko!


Nie miał pojęcia, że przysłuchiwał mu się Bebon Gruchaty, powszechny mącigracz i wypowiadacz tajemnic. Co zasłyszał, tego w sobie nie uciszał, przez co dudnił w nim krąg poplątanych plotek i niepodważalnych faktów. Była to mieszanina niejednorodna, która w jego gruchatej głowie przetwarzała uśmiechy w grymasy, a grymasy w uśmiechy. Ubite w papki sytuacje krążyły w nim potem jako głupkowate gagi, które wykorzystywał w wielu sytuacjach scenicznych i klaunowatych wykładach. Okazywało się, że nie były publice obojętne, bo łatwo można było się w nich przejrzeć, jak w lekko zabrudzonym lustrze. 

Gruchaty interesował się wszystkimi rodzajami wrażliwości, ale także ich trwałym zniekształceniem. Był więc istotą niebezpieczną, która tylko czyhała na zwierzenia innych, chwile słabości lub zamroczenia. Praktykował zaawansowaną hipnozę polegającą na kręceniu swoim wielkim, obrotowym nosem. Ktoś, kto wpatrywał się w niego wzrokiem przerażonym, w kompletnym osłupieniu popadał w trans, wytwarzany przez kręciołę gruchatego nosa, uzupełnianą monotonnym kichaniem. No i wyczytywał Bebon Gruchaty z oczu zahipnotyzowanego wszelkie sekrety, do szpiku kości przeszywał jego duszę swoją mentalną nicią i guzikiem ciekawości. Mało tego, wdzierał się w akta przeszłości ofiary, a dzięki temu mógł otwierać płaszcz jej wspomnień, kiedy tylko chciał.


Jego młodszym bratem był Zamshelli, który unikał Gruchatego ze względu na jego prostactwo myśli i wszelkiego rodzaju uproszczenia. Osobowość Zamshelliego szła raczej w kierunku miękkości, pluszu i wszelkiej delikatności. Był on honorowym przedstawicielem miękalady, miękoczucia i miękotrybu. Szczególnie upodobał sobie niektóre trzepaki i chodniki, które owijał puchowym kolorytem, przez co dzieci papierowych ludzi, mimów i Bebonów nie bały się upadków na bruk. Rozłożona miękalada była zwiastunem wiosennej bieganiny, kucań i sznurówko-plątań. Brzęczały wtedy kolana i pobłyskiwały obite łokcie stworów, a trafiając na mięko-wynalazek Zamshelliego goiły się w parę sekund. Każdej wiosny dzieci rozmawiały dużo o kształtach swoich siniaków, pejzażach zadrapań w kolorach zieleni, fioletu i żółci. Lubiły dyskutować, czy obicia są bardziej w kształcie górskich pagórków, czy idą w stronę fal morskich. Dzieliły się wtedy na drużyny i wypowiadały głośno, udając dorosłych urzędników. Jakieś przedziwne echo im towarzyszyło, a było to słowo “trachunda”, które zawsze uderzało dźwięcznie w ich plecy i choć niewidzialne, było jak dziwna materia brzęcząco-znacząca. Przestraszone dzieci dotykały wtedy miękalady chodników, przeczuwając, że trachunda to symbol bólu. Zamshelli wiedział, że na ciałach dzieciaków wyrośnie jeszcze wiele zgnieceń i zabrudzeń, dlatego jak najczęściej przytulał place zabaw zamszowym ramieniem. Osadzał swój dotyk na rurach trzepaka i wtedy jakoś wygodniej było dzieciakom wyginać kręgobyt.

 

Gruchaty nie rozumiał miękotrybu swojego brata, więc gdy tylko dowiedział się, że Ripert będzie montował tężnię, zakazał wpuszczać na Bebonarium Zamshelliego. Ugładzenie warunków dla Riperta byłoby, według Gruchatego, udawane, fałszywe, a spektakl z tężnią odniósłby wtedy fiasko. Znał każdy w Kiszonym Miasteczku kolorowy miękodar Zamshelliego, a przecież tężnia budowana przez słynnego brzuchomówcę musiała pozostać surowa i otwarta na przezabawne obicia!


Mówił do Riperta Gruchaty:


– Prze pana Riperta, serce pana musi pozostać skostniałe, na długie lata z nami, na długie lata! Żeby przypadkiem się nie zużyło! A teraz niech Ripertunio podpisze umowę, że spektakl się odbędzie w sposób tragiczny, stwardniały, bez żadnych miękkości. Najnowszą zasadą, która pojawiła się w kodeksie klauna to obowiązek podpisywania umów w sposób piruetowy. Ripertunio ćwiczył, potrafi? Ja to od roku ćwiczę, szkolę się i podpisuję byle co! Pokazać Ripertowi? Niech Ripert popatrzy mi tylko głęboko w oczy, popatrzy niech!


Ripert zajęty układaniem gałązek, łypnął groźnym okiem na Gruchatego, który już rozkręcał kręciołę swojego nosa, gotowy na hipnotyzowanie. Ripert znał jednak zagrywki Gruchatego, dlatego odezwał się krótko z głębi swego brzucha:


– Grucha, zajęty jestem.


Tężnia była głównym elementem scenerii w spektaklu Riperta. Służyła brzuchomówcy do uzyskiwania kłamanego katharsis. Jej olbrzymia konstrukcja miała przywodzić na myśl wdech i wydech, miała kojarzyć się z odpoczynkiem. Ripert od wielu lat wyśmiewał i lekceważył moment oczyszczenia i uniwersalne „uff”. Nie wierzył w stany spełnienia i wewnętrznego spokoju. Gałązki ustawiał niedbale, jakby robił to pierwszy raz, amatorsko i leniwie. Narażając się na niebezpieczeństwo, paradoksalnie Ripert odczuwał własną, niezdrową ulgę, choć nigdy by się do tego nie przyznał. Nie był też świadom tego, że ukryty w nim świat Obituriantów zmuszał go rebelii i przekory, stwarzania dla siebie ciągłych wyzwań. Stwory żyjące w jego brzuchu były przecież jego wypartym lękiem przed śmiercią.

Mało tego, Ripert uważał się za głupiego, co realnie sprawiało, że przy każdej możliwej okazji poniżał siebie samego, stając się śmieszny dla otoczenia. Obiturianci rozpychali się w nim spiczastymi łokciami, naruszając jego granice fizyczne i psychiczne. Gdy tylko odczuwał bolesne ukłucia, dochodził do nagłych wniosków – na przykład, że nie istnieje i nigdy nie istniała ulga. Krzyczał wtedy głośno, że musi wdrapać się na tężnię pierwotnym wdrapakiem – stopą pazurowaną, nogą owłosioną i zadrżeć z powodu udawanego wzruszenia! Według Riperta była to satyra na ckliwe przeżycia – bo po co uznawać nudny spokój ducha czy czuć dokonaną już pewność siebie? Nigdy nie zaznał podobnych stanów, toteż rósł w nim kompleks i ciężar, że jest czegoś pozbawiony. Rozłaziła się w nim ta wyrwa, jak zadrapana, swędząca rana. 

I pragnął podnosić dumnie głowę, jakby wszechświat miał upaść na jego czuprynkę i nagle przystanąć. Chciał udowodnić wszystkim, że grubawy brzuchomówca jest coś wart. Był przekonany, że wspinaczka tężniowa, droga przez uderzające go gałęzie, pomoże mu stać się lekkim serkiem śniadaniowym. Niezależnym, roześmianym serkiem, który przez chwilę wzlatuje… poprzez upadek. Ale przecież liczy się napięcie, dokonywanie niemożliwego! Spadanie z tężni to jego wygrana! O, tak! Wszystko komentować będzie poruszona Muerta, zespolona z jego brzuchem, z tembrem jego przerażonego głosu, z gardzielem ściskanym przez Obituriantów. Ach, jak wspaniale jęczy laleczka! I wtedy zbierać się będą w publice łzy, słone prażynki płaczu. Ripert zaciśnie wyszkolone powieki i zamrozi swoją mimikę, chcąc wytrwać bez śmiechu. Wyczekiwać będzie punktu kulminacyjnego przedstawienia, ocierając Muertę o gałązki. 

Hola, hola! Gruby brzuchomówca wisi nad głowami widzów i syci się tężnią, łącząc w sobie brzydnio-piękno. Gałązki ledwo utrzymują jego ciężar, uginają się. Klaun niemalże słyszy myśli widzów – „Tężnia da radę go utrzymać! Musi mu się udać!”, „Dawaj, dawaj!”. Nic bardziej mylnego, bo wtedy Ripert otwierać będzie oczyska i zaśmieje się wszystkim prosto w twarz. Trachunda! Trachuda moi mili! I wszystko potoczy się szybko. Ześlizgnie się w dół i zapyta lecącą za nim Muertę czy żyje. Upadną razem na scenę, używając zapadni. Muerta zajęczy, że to koniec, po czym powstaną razem i ukłonią się publiczności z wesołym okrzykiem: „Do zobaczenia po śmierci!”.


Tym razem stało się inaczej. Tężnia stanęła zbyt stabilnie. Ripert nie miał okazji zawadiacko się uśmiechać, słysząc przerażone głosy Bebonów – „Czy dasz radę się na niej utrzymać, drogi przyjacielu?!”. Mało tego, Bebon Gruchaty pochwalił go, że jak na tężnię zbudowaną błyskawicznie jest naprawdę wspaniała i warto pomyśleć o biznesie budowania tych machin w okolicznych miasteczkach i wsiach. Dodał jeszcze kilkukrotnie w zachwycie:


– Prze pana Riperta, toż to cudo! 


To zdarzyło się Ripertowi pierwszy raz i nagle poczuł coś potężnego.  Był to pulsujący wstyd, jakby głupia tężnia zaczęła z nim pogrywać, wyznaczać zasady. Potem ogarnęła go nieznośna cisza. Trwało to chwilę, bo nagle pojawiające się, rozdygotane myśli o przegranej, uformowały się w dwie brzęczące muchy, które zaczęły latać koło jego uszu. Ripert nie potrafił pogodzić się z pochwałą Bebona, z tym, że tężnia stała się genialna i przyćmi jego trik, w którym to on, brzuchomówca i cyrkoleluch staje się jednocześnie marnym wykluczeńcem, jak i cudotwórcą. Ripert chciał być jednocześnie potężny, jak i miniaturowy, tyci tyci! I teraz, w Kiszonym Miasteczku, okazuje się, że zaprocentowało jego wieloletnie doświadczenie przy budowaniu tężni?! Chwała dosięgnęła go za szybko?! Zabija go profesjonalizm?!

Złapał Ripert za inne myśli, w rozpaczy wyliczając swoje zapasowe numery popisowe: pomoże przygotowanie kolacyjki dla bogacza? Odgrywanie pajacyka mazgajowego? Prezentacja talerzy z wyłupiastym jedzeniem? Usteczkowa czacza całunowa? Podrzucanie sardynką miło-małą? Petunie zgaszone ręką Muerty? Antyryj chichotnika? Klikadło w brzuch nietoperza?! 

Zawirowało w głowie Riperta i nagle przed oczyma stanął mu obraz rodziców-akrobatów, którzy ledwo dysząc powstrzymywali go od występu. Stanęła przed nim matka, Magriza i ojciec, Benjamin – jakby ich kres był blisko. Oboje zataczali się we mgle wspomnień, krzycząc, by przestał występować. Poczuł Ripert lęk ogromny, a brzuch jego zakotłował w obituriańskich grzmotach, niczym burza burcząca. Ledwo stojąc, chwycił się stabilnej tężni. 

Bebon Gruchaty, obserwujący Riperta podbiegł do niego ze świeżym ogóraskiem i wtykając mu przysmak do ust, powiedział szybko:


– Ripertunio, stop! Nie martw się!




bottom of page