top of page

Szymon Płuska - Abaddon




Siedziałem oparty o ścianę, w ciemnościach. W nieruchomym powietrzu unosił się ziemisty zapach starej zaprawy. Czułem szarość, chłodną wilgoć na plecach, wszędzie dookoła. Na klepisku walało się parę pustych butelek, trochę strzępów po workach z cementem. Pociągnąłem jeszcze łyk ginu z cynowego kubka. Ten jeden, ostatni. Blaszanka, pełna niczego, stała się bezużyteczna. Rzuciłem nią o podłogę.


Ścierpły mi nogi, zesztywniały kolana. Przyszła pora wstać, złapać pion. Dźwignąłem się z miejsca i nagle czysta gorycz trysnęła mi do głowy. Za nią przyszła powódź gorszych rzeczy, niewypowiedzianych. Ściany zachwiały się, cienie zatańczyły. Tylko ona jedna pozostała nienaruszona. Dziura. Niezbadana plama mroku, czysta czerń. Czeluść i przepaść.


Pojawiła się pewnego dnia. Niedługo po tym, gdy się tu wprowadziliśmy. Zszedłem do piwnicy, nie pamiętam po co. I była tam, czekała na mnie. Nie w centrum pomieszczenia, jak odpływ czy drenaż. Lekko z boku, po przekątnej. Bliżej zsypu niż drzwi, dalej od ściany nośnej niż działowej. Całkiem asymetryczna. Zupełnie nie na miejscu. Około metrowej szerokości dziura. Wtedy prawie wpadłem do środka.


Najpierw próbowałem światła. Najmocniejsze latarki nie były w stanie rozproszyć mroku. Blask ginął gdzieś tam – w dole. Później testowałem inne metody. Żadna lina z odważnikiem nie okazała się dość długa. Żaden wrzucony przedmiot nie uderzył z hukiem o dno. Na nic zdały się miernik laserowy, sonar czy flary. Wszystko zawiodło. Dziura wydawała się nie posiadać poznawalnych wymiarów, jakby była bezdenna. To przecież niemożliwe. Niemożliwość z kolei to rzecz, która nie ma praw. Rzecz, w którą ja nie mogłem i nie mogę uwierzyć.


W końcu zdecydowałem się zbadać otchłań samemu. Położyłem się którejś nocy na posadzce i włożyłem tam palec. Jeden, drugi, trzeci… Później dłoń, wreszcie całą rękę. Choćbym nie wiem jak się wyginał, nie napotkałem oporu. Żadnej materii, tylko przestrzeń. Nawet powietrze było tam zupełnie nieruchome. Nie potrafiłem zorientować ramienia w dziurze, odnaleźć jakiegoś punktu odniesienia. Opadły ze mnie wszelkie emocje, jakby runęły w głąb otchłani. Całe dobro i zło, szczególnie to drugie. Poczułem się wtedy przyjemnie otępiały, zawieszony między „nieistnieniem” a „nieważkością”.


Kiedy mąciłem nicość, w dziurze nawiedziło mnie pewne wspomnienie. Mój ojciec czasami przerywał cokolwiek robił i szedł do łazienki. Zapalał światło, piękne żółte światło żarówki, po czym wecował brzytwę. Wystarczyło parę syknięć stali, kilka pociągnięć ostrzem o pasek, a powracał odmieniony. Pamiętam jego dłonie, koniuszki palców zielonkawe od pasty chromowej. Wieczne przygarbienie, smutny uśmiech i spokojny głos. Leżąc wtedy na zimnych kafelkach w piwnicy wreszcie zrozumiałem, dlaczego mój ojciec szedł wecować brzytwę. Kołysząc dłonią, powoli w nicości czułem to, co on, gdy wracał i gasił tamto piękne, żółte światło. Tak przynajmniej sobie to wyobrażałem. Tak chciałbym to pamiętać.


Wreszcie wyciągnąłem nienaruszoną rękę z otchłani. Z trudem odzyskałem oddech i uspokoiłem serce. Wydawało mi się, że słyszałem skądś świst metalu trącego o kawałek skóry. Skądś blisko dziury, może nawet wewnątrz niej. Zrzuciłem to wrażenie na karb zmęczenia, na omamy. Teraz nie jestem pewien. Coś zalęgło mi się w tamtej chwili głęboko w umyśle. Potworne przeświadczenie, że wydarzy się coś strasznego. Zawisł nade mną zły omen, jak gdybym miał do czynienia z czymś absolutnym, z nieskończonością. Jednocześnie, gdzieś przecież musiało być dno. Prawda? Na dnie cokolwiek, coś poza moją wyobraźnią. Tak wtedy myślałem.


W moim domu pojawiła się otchłań pozbawiona echa. Nie przyjmowałem do wiadomości natury tej anomalii. W moim świecie nie było miejsca na „niewytłumaczalne”. Na początku sprawa mnie przerażała, później – zaintrygowała. Ostatecznie czułem wielką, obezwładniającą niemoc. Z niej zrodziła się wściekłość – szał, który tylko czekał, by się uwolnić. Wraz z nim przychodziła mi ochota, ochota na…


Żona bała się schodzić do piwnicy, ja spędzałem tam coraz więcej czasu. Powtarzała, że to bezdenna otchłań. Beznadziejna. Ja znów swoje, o niemożliwościach i bezsensie. Kłóciliśmy się. Schodziłem na noc do piwnicy, przestałem sypiać. Całe godziny, dziesiątki godzin wpatrywałem się w tę głębinę. Czekając aż zniknie. A może aż coś z niej wylezie? Bóg jeden wie, na co i czy na cokolwiek. Czekałem. Najpierw muzyka i ciepła herbata z termosu dotrzymywały mi towarzystwa. Potem książka i rosnąca suchość w ustach. Później już tylko gin i cisza.


Wszyscy dość mi bliscy, by wyjawić im ten sekret wyzywali mnie od szaleńców. Nieliczni zdecydowali się zobaczyć fenomen na własne oczy. Wtedy przestawali się wyśmiewać i drwić. Potem nie chcieli odwiedzać mojego domu, rozmawiać ze mną czy choćby na mnie spojrzeć. Sam nie potrafiłem mówić, myśleć o niczym innym. Zawładnęła mną obsesja. Ludzie odwrócili się. Zostałem sam. Oparty o ścianę, w ciemnościach. Z dziurą patrzącą na mnie, przeze mnie i ponad – na przestrzał.


Minęły tak doby, równie puste jak przestrzeń pod moimi stopami. Myślałem tylko o dziurze, pochłaniała mój czas, myśli i mnie samego. Napięcie narastało, z nim pojawiła się melodia. Pewien rytm wygrywający mi w głowie. Coraz szybciej i głośniej. Starałem się wewnętrznie poukładać, ale bezsenność zrobiła swoje. I otchłań, która wciąż mnie wzywała. Nagle szok wybuchł mi pod czaszką, zaślepił białymi plamami gniewu. Nadeszło delirium. 


Rzuciłem się z kilofem na to, czego mogłem sięgnąć. Ściany i posadzki, drzwi. Wreszcie wyrwałem kratę zsypu, pięścią wybiłem szybę w wąskim oknie. Wyczołgałem się przez wyrwę na zewnątrz. Byłem gotów, by zrobić wszystko, żeby zapełnić tę przeklętą przepaść. Znosiłem cement, cegły i gruz. Zwiozłem dziesiątki taczek ziemi i piachu. Rozbiłem główny zawór w domu i podprowadziłem wodę prosto do piwnicy. Lała się godzinami. Czego bym jednak nie zrobił, ile bym nie marnował środków, nie zaprzepaszczał samego siebie… Dziura pozostała nienaruszona. Gdy ochłonąłem, ścisnęła mnie rozpacz. Panika wyduszająca powietrze z płuc. Paraliżująca mięśnie. Runąłem na podłogę.


Odnalazła mnie żona, nieprzytomnego. Leżałem niedaleko dziury. Brudny od krwi. W szpitalu powiedzieli, że bym umarł. Na pewno – powtarzali – na pewno. Przestraszyłem się, nie będę kłamał. Zdławił mnie strach. Trochę tam posiedziałem, a czas spędzony poza domem dał mi nową perspektywę. Przestałem martwić się dziurą. Po powrocie ją zamurowaliśmy. Wejście do piwnicy, znaczy się.


Powiedzieliśmy znajomym, że piwnicę zalało, że groziła zawaleniem. Większość udało się przekonać, że wcześniejsze opowieści to tylko żart. Miewałem podobne epizody w przeszłości, ale potrafiłem przestać. Pierwszy raz było to coś tak silnego, niezwykłego jak ta dziura, ta otchłań. Wewnętrznie czułem, wbrew sobie, że na pewien perwersyjny sposób lubiłem ten kontakt. Mogłem przestać się w nią wpatrywać, wyjść z piwnicy na górę, do ciepła i słońca. Do ukochanej i najbliższych. Do wszystkiego, co dobre. Z jakiegoś powodu nie potrafiłem. Wiedziałem przecież, że beze mnie zostanie niezmieniona, martwa i bezdenna. Że nic się nie wydarzy, że mnie nie potrzebowała. Wiedziałem, ale w to nie wierzyłem.


Wkrótce odnowiliśmy kontakty, zaczęliśmy zapraszać gości. Na naszych twarzach znów pojawił się uśmiech. To był dobry czas. Mile go wspominam. Minęła pogodna wiosna, przyszło lato, a później ciepła, złota jesień. W pierwszych nocach zimy żona zaczęła miewać koszmary. Coś się jątrzyło. W nas, między nami. Pod podłogą. Czarne wspomnienia. Widmo. Fantom z drugiej strony lustra, ze ślepych kątów wzroku. Coś niepoznanego. Pustka. Świadomość, że była tak blisko… Nie pozwalało mi to spać, zapomnieć. Z tej wiedzy kiełkowało szaleństwo.


Nie powinna była tego mówić! Pewne rzeczy trzeba zachować dla siebie. Czy ja spowiadałem się ze snów? Nie chciałaby o tym słyszeć, wiedzieliśmy to. Aż za dobrze! Ale powiedziała to – w styczniu, przy śniadaniu. Tamtego dnia – to był dzień, prawda? Musiał być. Znów ta nieważkość i nieistnienie. Jakoś znalazłem się w szopie, skądś wziąłem ten ciężki, ciężki młot. Ściana, dobra zbrojona ściana, ustąpiła. Znów staliśmy przed sobą, sam na sam. Ja i otchłań.


Nie słyszałem płaczu żony, nie widziałem jej łez. Jeśli powiedziała mi jakieś ostatnie słowa, wykrzyczała mi coś w twarz – przepadło wszystko. Liczyła się już tylko dziura. Mój świat skurczył się tylko do niej, do piwnicy i asymetrycznej głębiny. Zerwałem posadzkę i tynk ze ścian. Usunąłem wszystko, co niepotrzebne, co zakłócało obraz całości. Wyburzyłem każdą jedną przeszkodę, każdy cień i niezdecydowanie. Odarłem świat ze skaz na skupieniu i z trucizn dla myśli.


Każdy chciał być moim wrogiem. Ja sam najbardziej. Miałem dziurę w sercu, monstrum w duszy. I było mi duszno. Nieustannie duszno. W każdej chwili mogłem przestać, wrócić. Na górze czekał żar kominka, ciepły posiłek. Mróz szczypiący w policzki, skrzypiący przyjaźnie śnieg. I żona, na pewno by mi wybaczyła. Znowu. Ponownie, jeszcze raz. Tylko wrócić… Przestać! Siedziałem jednak nieruchomo, wpatrując się w nicość. Przez zsyp i dziurę w ścianie wpełzał chłód. Poczułem się, jak gdybym umarł bardzo dawno temu.


Gin napełniał mnie nienawiścią, nie ogrzewał. Zresztą już się skończył. Zostały otchłań, bezkres i pustka. Cynowy kubek przestał już dzwonić i zamilkł, leżąc gdzieś w kącie. Odnajdę go, gdy będzie mi potrzebny. Może nawet spróbuję wyprostować wgniecenie. Użyję go kiedyś znów, popieszczę w dłoniach. Później znowu uderzy o podłogę. A może wrzucę go do dziury. Dołączy do butelek, flar i latarek. Całego śmiecia i brudu. Wtedy… Wtedy może otchłań się zamknie. Albo może dopiero, gdy sam się do niej rzucę.


Myśląc o czymś niekonkretnym, przysunąłem się bliżej dziury. Tętniło mi między skroniami. Poznałem krwisty smak bólu i otępienie. Stały się jednością, przyćmiły resztę. Tę resztę, dla której warto żyć. Tylko gorycz, gorycz i bezdenność. A gdyby tak – zamajaczyło mi w głowie – znów poczuć się nieważkim? Wiele bym za to dał. Wszystko. 


Wystarczył ten jeden krok, świadomy lub nie. Otchłań przyjęła mnie jak swojego. Dopiero poczułem tę czerń, tę nieskończoność. Zrozumiałem, że nie ma dna. Z góry, skąd nie mogłem już sięgnąć, słyszałem wołania. Słodkie głosy, gorzkie krzyki. Płacz i szepty. Również dźwięk ostrzonej brzytwy, dźwięk z przeszłości. Za mną, w miejscu do którego się zbliżałem, nie było już niczego. Zamknąłem oczy i wszystkie światła zgasły.




bottom of page