Moja pracownia jak wiele innych – poddasze pełne płócien, parkiet, sztalugi, regał z farbami, dębowy stół, na nim szkice. Komoda na przybory i pędzle, witryna z wzornikami. Podwójne okna, jedno dachowe. Lampy. Deski na ścianach piaskowe. Paleta barw zbliżona do morza. Krzesła szare, okiennice podwójne, również szare. Po prawej stronie wejście do wieży. Wieża delikatnie odstaje ponad dach, od ulicy przysłonięta drzewem. Ściany bez zdobień, schody bez balustrad. Na szczycie okienko. Nic nadzwyczajnego.
Oficer zatrzymał się przed szafą z wzornikami.
Cóż to?
Zbieram eksponaty, wyjaśniłem. Służą mi za wzorniki. W słoikach trzymam porosty, muszle i wszystko, co da się z plaży zebrać, aby barwy jak najlepiej oddać. Czekam, aż farba wyschnie i przystawiam ją do światła. Sprawdzam, czy dany odcień mnie zadowala. Fiolki są pogrupowane tematycznie i opisane zgodnie z przeznaczeniem: piasek mokry, chmura deszczowa, dziób mewy, wszystkie rodzaje glonów: zielenice (najpopularniejsza sałata morska), brunatnice (wielkomorszcz, morszczyn, listownica) i krasnorosty, choć występują na dużych głębokościach i pokrywają wraki, którymi z rzadka się zajmuję.
Oficer przechadzał się po pomieszczeniu.
Czy w lecie nie robi się tu duszno?
Zjawiam się dopiero, kiedy się ochłodzi. Wieczorami światło jest słodkie. Z początku próbowałem to uchwycić, ale wszystko rozdałem. Każdy pejzaż zdawał mi się ckliwy. Dlatego latem pracuję na zewnątrz. Robię szkice, które czekają do zimy. Rosa nakrywa je prześcieradłem.
Ile tego jest?, dopytuje oficer.
Potrzebuję od czterdziestu do sześćdziesięciu blejtramów rocznie, po kilka w różnych rozmiarach. Krosna zbija dla mnie Frank. W międzyczasie Rosa przygotowuje ciasto z kredy, barwnika i oleju, przepuszcza materiał przez maglownicę, a potem Frank gruntuje płótno, które suszy się w ogrodzie, a kiedy wyschnie, rozciąga je na krosnach, przybija i pumeksem wyrównuje gładź. Tak kończy się lato. Jesienią studiuję światło. Słońce wynurza się niespodziewanie, więc w pośpiechu kładę plamy. Jeśli się zawaham, efekt wymyka się, nawet zanim dotknę włosiem płótna. Staram się być w ciągłej gotowości. Dopiero po pierwszych śniegach zaczynam właściwą pracę. Jeśli szkic był odpowiedni, wypełnienie płótna zajmuje mi dwa tygodnie. Na tym schodzi cała zima. Po niej przychodzi pora na porządki. Skończone płótna wynoszę, ustawiam w rzędy, ponumerowane i podpisane. Niewiele zostaje w pracowni. Nie chcę się sugerować raz namalowaną sceną, wtedy tworzyłbym same kopie.
A ten? Oficer wskazał na jedyny blejtram, który wisiał przy drzwiach pracowni.
To Salamandra.
Niewielki obraz mieścił się w prostej, drewnianej ramie. Przedstawiał jedną z legend, które czytywałem córkom do snu. Okrętem dowodził Kapitan Moskito. Przydomek przyległ do niego po powrocie z tropików, gdzie cała załoga została pogryziona przez nieznany dotąd rodzaj komara, prawdopodobnie widliszka, który jaja składa w wodzie i gryzie nocą. Odwłok komarzycy napełnia się krwią i pulsuje. Marynarze myśleli, że otoczyła ich chmara czerwonych jak wino świetlików i bez obaw posnęli na pokładzie. Zanim statek dobił do portu, większość zmarła. Resztę kapitan musiał pozostawić na lądzie, a sam wrócił przez Atlantyk z pomocą ledwie dwóch majtków. Przez Morze Wschodnie prowadziły wtedy cztery szlaki handlowe, a najważniejszym była Bursztynowa Droga. Piractwo już wtedy ścigano, ale Moskito znalazł sposób na legalne zbycie zrabowanych towarów. Prawo morskie dopuszczało bowiem przejęcie mienia statku, i to wraz z jego załogą, który rozbił się lub ugrzązł na mieliźnie. Moskito wabił więc jednostki handlowe w miejsca, z których miały się już nigdy nie wydostać. Wystarczył mu do tego jeden okręt – solidnie zbudowana, lecz zwrotna „Salamandra” wyglądała jak bogaty statek kupiecki. Kiedy cel znajdował się w zasięgu lunety, z „Salamandry” wystrzeliwano jeden pocisk. Tyle wystarczyło, żeby na pokładzie atakowanego okrętu wywołać popłoch. Chwila nieuwagi i zbaczał z kursu. Bardzo szybko okazywało się, że zahaczał dnem o maszt zatopionego wraku albo lądował na jednej z podwodnych wysp. Wtedy załoga „Salamandry” rabowała towar, marynarzy biorąc za jeńców. Ludzi i towar sprzedawali w najbliższym porcie.
Słyszałem o tym, potwierdził oficer.
W ramie obrazu spokojne morze, horyzont delikatnie zamglony, pora wiosenna. Na pierwszym planie rufa „Salamandry”, która właśnie rozpoczyna pościg za majaczącym w oddali statkiem kupieckim. Na maszcie rozwija się piracka bandera. Wiatr targa sznurkami luźno puszczonego, czarnego płótna.
To jeden z moich najbardziej udanych obrazów.
Oficer stał wpatrzony w jakiś detal.
Piraci. Ostatni bezpaństwowcy północy, zaczął znienacka. Musiałem głośno przyznać, że swoboda, z którą Moskito poruszał się po morzu, była dla mnie inspirująca.
Dla pirata liczy się tylko jego własny interes. Nikomu nie podlega.
Ale pirat zawsze czuje na sobie czyjeś spojrzenie, skwitował oficer. Nie może postawić stopy na lądzie, nie oglądając się przez ramię. Jest zmuszony do życia na uboczu. My mogliśmy znacznie więcej. Zakładaliśmy miasta, porty, uniwersytety. Nie było korony ani podatku, stanowiliśmy prawa. Handel, morze, najpiękniejsze miasta rzeczne. Nasza wolność była swobodą budowniczego, który może cieszyć się nie tylko z łupów, ale z tego, co udało mu się stworzyć. Czy zatem nie lepiej zostać architektem?
Oficer, jak się zdążyłem zorientować, pochodził z rodziny zamieszkującej nieistniejącą już na mapach Ozylię. Sagi o ludach Morza Wschodniego wspominały o Bractwie Rycerskim, które jednoczyło kupców z kilku największych morskich portów i rzecznych przystani. Ich przymierze tworzyło elitę północy.
Oficer przystanął przy oszronionym oknie i ciepłym oddechem ogrzał szybę. Zrobiła się tylko dziurka, do której przystawił oko, a gdy się odsunął, natychmiast zniknęła.
Pięćset lat tradycji, trzysta lat upadku, ciągnął. Jeszcze nie tak dawno stryj zbudował bibliotekę, w której zebrał wszystkie kodeksy prawa nordyckiego. Teraz nikogo to nie obchodzi. W ciągu kilku dekad wymazano nas z pamięci. W kościele odbywają się obce liturgie, z siedziby braterstwa zrobiono urząd. Pozostały nam tylko nasze domy i stary cmentarz. Dlatego tu jestem. Bo obiecali nam porty i nadzór nad handlem, jeśli przystąpimy do wojny.
Nie rozumiałem, dlaczego mi to opowiadał.
Oficer nie patrzył w moją stronę. Jego ciężki but znów przystanął pod Salamandrą.
Artysta to też pirat, prawda, hrabio? Ostatni rodzaj bezpaństwowca, który przywłaszcza sobie horyzont, słowa albo zasłyszane w podróży melodie, a potem udaje, że to wytwór jego genialnego umysłu, a przecież to wszystko dobra wspólne. Długo pozwalano mu myśleć, że nic mu za to nie grozi. Teraz trzeba uważać. Hrabia też musi uważać, żeby go przypadkiem źle nie zrozumiano.
Nie rozumiem. Mnie interesują tylko barwy morza.
Ale ludzi, którzy żyją na lądach interesuje znacznie więcej. Proszę się nie obrażać. Ja tylko doradzam, żeby na przyszłość rozsądnie dobierać kolory. Tak jak salamandra. Łatwiej jaszczurce przeżyć, gdy się wtopi w otoczenie.
Comments