fotografia, Lila Len
Siedziałem na radarze. Właściwie nic nie robiąc.
Mieliśmy dobrnąć do siedemdziesięciu pięciu tysięcy, żeby poczuć trochę luzu. Myślę, że wciąż byliśmy nad Meksykiem, bo po chwili w końcu dotarliśmy nad Miramar. Nie ma to większego znaczenia, gdy zobaczysz krzywiznę ziemi. Przez chwilę nic się nie liczy. Dziś zaliczyliśmy już trzy zachody słońca, trzy pętelki czasu. I myślę, że to d z i ś można nazwać prawdziwym życiem.
Ale wtedy powiedziałem:
„Pete, samolot się pali”.
„Wiem o tym”, powiedział.
Pete był spięty i zły.
„Myślałeś o sprawach ostatecznych?”, powiedziałem.
„Tak. Zabrakło mi w życiu kilku rzeczy. Ale już po ptakach. Nie oddają prawdy tej chwili. Źle to wszystko zapisałem”, powiedział Pete.
„Miałeś pewną przewagę. Wiedziałeś”, powiedziałem.
„Tak. Ciebie miałem zamiar zaskoczyć. Chciałem cię przypalić. Wszystko, co powiedziałeś nie było wystarczająco dobre”. Powiedział: „Niewystarczające”.
„Ale nie wszystko jest chujowe”, powiedziałem. „Czy jednak właśnie jest?”.
Powiedział: „Nie. Tak naprawdę nie ma niczego”.
*
Skrzydła czerwieniały. Myślę, że nazwałbyś to czerwienieniem. W odcieniu ciemnoniebieskim, jak mistyczny flaming, bardzo kosmiczny, jak żywy pokarm. Czy samolot krwawił?
„Dobrze się bawiłeś w Peru?”, powiedziałem.
„Nie bardzo”, powiedział Pete. „Szczerze? Od dawna nie bawiłem się dobrze. Jest coś między mną a dobrą zabawą odkąd, no nie wiem, odkąd skończyłem dwadzieścia osiem lat. Czy jakoś tak. Widziałem wiele, ale wiesz, że nie całkiem je widziałem. Jakby ktoś już je wcześniej widział. Nic nie było świeże. Wszędzie tam były oczy, które to wszystko trochę zużyły”.
„Nawet wysoko nad Meridą?”, powiedziałem.
„Nawet”, powiedział Pete.
„Nawet w Tybecie, gdzie poznałeś swoją swoją żonę? Zupełnie przez przypadek dotarła tam piękna amerykańska dziewczyna, pamiętasz?”, powiedziałem.
Pete powiedział: „Tak. Nawet nad Alaską. Alaska była świeża, ale tak naprawdę nie była świeża. Na śniegu widziałem ślady stóp”.
„Może, powiedziałem, pomyśl o Mississippi, gdy pada śnieg, a ty jesteś dzieckiem. A ty wstajesz pierwszy i widzisz, że w śniegu nie ma nikogo, nie ma tam żadnych śladów”.
„Zamknij się”, powiedział Pete.
„Czy w chwili śmierci chcesz się ze mną szarpać? W chwili, w której stopimy się z tym płonącym samolotem?”.
„Zamknij się, zamknij się!”, powiedział Pete. Krzyczał Pete.
„Co jest nie tak?”, zapytałem.
Nic nie odpowiedział. Nie ruszał się przy sterach. Mogliśmy się palić, ale zamierzaliśmy utrzymać poziom. Wcale nie szukaliśmy ziemi.
„Co to ma, kurwa, być, Pete?”, zapytałem.
Pete powiedział: „Ty skurwysynu. Dobrze wiesz. To było moje. Ten śnieg w Mississippi”.
Kartka z jego notatnika fruwała po całym kokpicie. Widziałam, jak wściekle macha ręką w górę i w dół z ołówkiem, żeby ją przyszpilić.
„To było moje, moje, ty pierdolcu!”.
Mała kartka wisiała na górze, tuż za nią widać było wielki księżyc.
„Katapultuj się! Ratuj swoją dupę!”, powiedział Pete.
Ale odpowiedziałem: „A co z tobą, Pete?”.
Pete powiedział: „Zostaję. Zostaw mi chociaż to, okej?”.
„Ale nie możesz”, powiedziałem.
Ale mógł.
Penny i ja odwiedzamy ognisko na jasnym piasku pod jedną z tych czarnych, romantycznych, bezwartościowych gór, mniej więcej pięć mil od bazy Miramar.
Jestem teraz kapitanem w rezerwie. Ale szczerze mówiąc, wstrząsa mną nawet lot Skyhawkiem do Malibu i z powrotem.
Penny i ja kucamy na piasku i patrząc na płomienie nie mówimy nic. Zabrali stąd cały metal.
Nie wiem, co mówi, o czym myśli Penny, tak jestem pochłonięty i sparaliżowany.
Wiem, że patrzę na przeklęty triumf Pete’a.