top of page

Renata Winczewska - PUSZCZA




Puszczam: co dzień, co noc... kiedy pracuję, robię zakupy... puszczam. Farbuję, wypełniam, wciskam się bez zastanowienia, hamulców i wiedzy o tym jak naprawdę wygląda instrukcja obsługi mojej osoby. Czy ja tak mogę? Czy to zgodne z założeniami? Dlaczego psuje się we mnie „to” lub „tamto” w inny sposób, niż pozostałym ludziom? Dlaczego u mnie prosperuje jakiś organ lub zmysł, a u innych nie? Dlaczego? Czy ja akurat tak mam puszczać? Zgodnie z jakim punktem instrukcji? Gdzie jest data, gdzie przypis, gdzie to wszystko zamierza dotrzeć, jak głęboko, jak szeroko?


W trakcie omawianego procesu zauważyłam, że moja prędkość rośnie, kiedy jestem zajęta wędrówką na boki. Nazywam to eksploracją, czymś jak zdobywanie terenu, pokrywanie go sobą, zawłaszczanie przez pokazanie długości swoich macek, granic: wiecznie płynnych, niestabilnych i agresywnych. W dół za to idzie mi mozolnie – Ziemia jest uparta, zbita, mocno skoncentrowana, silna i nieustępliwa. Im mocniej wbijam się pod powierzchnię, tym ciężej mi to przychodzi. Tam – głęboko – puszczanie często zmienia się w przypuszczanie i niemal niemożliwym jest zaznaczyć swoje istnienie choćby małym, ale pewnym siebie korzonkiem, choćby cieniem barwy z którą się wchodzi pod ziemię... ale próbuję, napieram uparcie i bez ustanku, bo przecież potrzebuję stabilności, która przytrzymuje i chroni mnie od bycia porwaną przez żywioł powietrza, wymytą przez wodę, albo spaloną, bez możliwości odbudowania się.


To, co pełza po samej tylko powierzchni, jest słabe i zależne od słońca. Musi co rusz malować sobie bogów z rękoma, nogami i zasadami, które ci jakże wspaniali przewodnicy zostawią innym jako wskazówki po swojej śmierci, biorąc na siebie odpowiedzialność za wszelkie niejasności i przekręcenia w przekazie. Wbrew pozorom chętnych na tę funkcję nie brakuje i nigdy w dziejach ziemi nie było w tej materii deficytów. Wspinały się na piedestały różne wcielenia „tego” czy „tamtego”, z taką odwagą, jakby już przeczytali całą instrukcję obsługi własnego istnienia, wszystkie części, zawory, sprężyny i zawiasy mieli opracowane z uwzględnieniem najwymyślniejszych, najbardziej precyzyjnych szczegółów.


Wracając jednak do tematu. Jakby nie spojrzeć, jakaś część mnie jest wiertłem, które bez przerwy wiruje w odpowiedzi na ruchy wszechświata, który to usiedzieć nie może w jednym miejscu, w stopklatce. Zmusza więc takie osoby jak ja do interakcji, do opowiedzenia się na takie zjawiska jak: ciemność, deszcz, pory roku, erupcje wulkanów, powodzie, tęczowe poranki i inne podobne cuda, które na wszelkie sposoby tłumaczą fizycy, biolodzy, chemicy, matematycy lub choćby geologowie. Co mi pozostaje, skoro nie drążenie? W tym jakże trudnym zajęciu spędzam cały czas dany mi tutaj jako życie, łącznie ze snami. Angażuję w ten proces garnki kuchenne, biżuterię, prześcieradła, komputer, naścienne malowidła, Ciebie i wszystko inne co jestem w stanie zauważyć, a być może stworzyć. Nawet mój kot patrzy z zazdrością, a może zażenowaniem na to, co wyprawiam. On wierci inaczej, ale też wierci.


Nie przystosowałam się do tej czynności ot tak, z marszu. Przystosowałam się pokoleniowo. Wszyscy, począwszy od alfy, a nie skończywszy jeszcze, choć ciągle w dążeniu do omegi – wiercimy ziemi dziury. W międzyczasie hucznie obchodzimy rocznice podłączenia się do ogólnoistnieniowego procesu użyźniania niebieskiego globu. Szczególnie upatrzyliśmy sobie: roczek, osiemnastkę, czterdziestkę i setkę. Zupełnie nie wiem dlaczego akurat takie rocznice urodzenia. Na pewno jest to gdzieś ujęte w instrukcji, której nie mogę zdobyć.


Rozpulchniona ziemia rodzi bez przerwy, a przy tym upiększa własne lica feerią barw i przegląda się w oczach swoich ziemskich dzieci, czekając na ich reakcje. Nic na to nie poradzimy, że „rozklejając” się w zachwycie, robimy jej dziury i to nie tylko po to, żeby przetrwać. Często robimy to z niedosytu, z ciągłego łaknienia jej, z chęci nieskończonego się z nią wiązania. Zahipnotyzowani puszczamy korzenie i ssiemy z niej soki. A ona, nasza wielka matka, bezustannie nam odpłaca w coraz to różnych miejscach wybuchając zapachem czy też barwą. Jesteśmy sobie potrzebni, jesteśmy częścią siebie. Ona i my - jej owoce, jakkolwiek byśmy wyglądały i gdziekolwiek byśmy się nie pojawiły.


Przy niej uziemiamy się, co znaczy, że jesteśmy dostępni, dopasowani, poznani i dobrani z pozostałymi elementami systemu w jedno wiertło. Żadni z nas turyści, mimo że często tak właśnie się zachowujemy. Puszczamy się w glebę, nie poddając się uprzednio żadnej rewizji. Bez ograniczeń przeplatamy swoje korzenie z mniejszymi i większymi, gubiąc się w ich mnogości i wielorakości, taranując przeszkadzające nam w tym przedsięwzięciu kamienie, żelastwo, budynki, szkło, drewno... Czasami będąc już przytępionymi, wyszczerbionymi albo wygiętymi... puszczamy ziemi, ostatnimi swoimi siłami, ale wciąż z miłości, ten obraz znad powierzchni, jakieś nasze niebo, żeby poczuła je tak samo jak my w swojej głębi.


Pod powierzchnią ziemi jest więc jedna, wielka dziura wypełniona po brzegi życiem. Ta dziura ma w środku ciągle zmieniające się kłębowisko różnych aspiracji i potrzeb. Gdy umieramy, na nasze miejsce jest już wielu chętnych. Rozpoczyna się wyścig o włości, zapuszczanie korzeni przez nowe organizmy, wypełnianie dziury – chwilowo pustej – choć pełnej historii, której czas przeminął, po to żeby przyszło nowe. Ziemia to dziura nie do załatania.

bottom of page