(recenzja tomów Grzegorza Tomickiego i Miłosza Kamińskiego)
Rok 2021 przyniósł książki dwóch dolnośląskich poetów, którzy po kilku, a nawet po kilkunastu latach milczenia postanowili o sobie przypomnieć. Chodzi o mieszkających w Cieplicach i Jeleniej Górze Grzegorza Tomickiego i Miłosza Kamińskiego. Swoje najnowsze tomy poetyckie poświęcili Sudetom, choć każdy z nich zrobił to na swój własny, niebanalny, sposób.
W Koniach Apokalipsy Tomickiego nie mamy do czynienia z „prostymi tekstami o ludziach i górach”, jak chciałby tego sam autor, cytowany przez Agatę Obarewicz w posłowiu do książki. O prostocie nie wspomina również Karol Maliszewski, który w blurbie na okładce pisze o „perfekcji poetyckiego języka wiążącego ze sobą wszystko [...]”. Bo tam, gdzie bohaterem wierszy nie jest górski wędrowiec, tylko sam język, nie może być prosto, lecz zawsze „pod górkę”.
W swoich utworach Tomicki porusza ciekawą kwestię zawłaszczenia rzeczywistości przez język - przechwycenia prostego, naocznego tu i teraz przez rozbudowaną gramatykę, która oferuje tak wiele sposobów mówienia, że coraz trudniej jest nam cokolwiek wyrazić i powiedzieć, jak rzeczywiście jest. Poeta zdaje się twierdzić, że staliśmy się zakładnikami własnego, rozbudowanego słownictwa i zasad gramatycznych, przez co nie tylko mówimy wolniej, chcąc mówić jak najbardziej poprawnie, ale też coraz częściej mówimy schematycznie, przy opisywaniu świata korzystając z utartych zwrotów i językowych klisz.
Ten świat jest natomiast zawsze o krok przed językiem i w swoim pięknie umyka racjonalizującemu opisowi. Człowiek nie może nadążyć, bo nie znajduje słów na wyrażenie tego, co widzi. Ostatecznie mówimy więc mniej, niż byśmy chcieli, a przez to jeszcze więcej umyka nam ze świata. Dlatego, co zresztą zauważyła Obarewicz we wspomnianym posłowiu, powołując się na Ludwiga Wittgensteina, istotniejsze w kontekście wierszy Tomickiego wydaje się to, co zostało przez niego nienapisane, niż to, co napisane.
W trakcie lektury czytelnik odnosi wrażenie, że autor dopiero szuka słów na opisanie odwiedzanych przez siebie Karkonoszy, wypróbowując różne sposoby wypowiedzi, a szukając ich, tworzy raz po raz językowe labirynty, które nierzadko prowadzą go do paradoksalnie prostych, życiowych konstatacji:
[...] Na przykład
mógłbym tej bryle granitu
nadać własne imię. To znaczy
nie imię moje, lecz imię ode mnie
lub po mnie. To robi różnicę.
Różnica zaś bywa cienką
granicą. Na przykład
między myśleniem
a robieniem
jest już tylko mówienie.
(Myśl, mowa, uczynek, s. 28)
Albo:
[...] Po drodze daremnie
poiłem duszę przy wodospadzie
na Małej Kamiennej,
co się nazywa Kropelka.
Mała Kamienna,
nieduża Kropelka,
a człowiek choć ledwie żywy,
pragnienie ma wielkie.
(Kropelka, s. 30)
Dlaczego tak trudno powiedzieć to, co jest oczywiste? Wydaje mi się, że to pytanie najlepiej charakteryzuje najnowszą książkę Tomickiego. Odpowiedź pada jednak już w następnym wierszu:
[...] Może woda
w stawie jest dziś brązowa
nie dlatego, że brudna,
ale że zachodzą w niej głębinowe
procesy myślowe,
co zresztą na jedno wychodzi.
(Zamek Karpniki, s. 31)
Bo czym są głębinowe procesy myślowe, jeśli nie przykładem przerostu formy nad treścią? I właśnie o tym przeroście formy, za którą niejednokrotnie stoi Nic (Różewiczowskie „Nic” z wiersza Nic w płaszczu Prospera), zdaje się pisać Tomicki, uparcie przedzierając się przez język, aby wybrzmiało to, co czuje, a nie to, o czym myśli – clair et distinct – „jasno i wyraźnie”.
Uderza w książce mnogość nazw górskich szczytów, dolin, grzbietów, polodowcowych kotłów, wzniesień i miejscowości. Jakby tylko w nazwach można było odnaleźć utraconą prostotę i stanowczość języka. Dla podmiotu nazwy te są punktami oparcia, drogowskazami, czymś, co jest niepodważalne i zrozumiałe samo przez się; inaczej niż prawda, którą można podważyć, czy zdanie, które zawsze można poprawić, odpowiednio wyjaśnić poprzez doprecyzowanie tego, co ma się na myśli. Autor Pocztówek legnickich robi to dosyć często, wielokrotnie korzystając ze spójnika wyjaśniającego to znaczy:
Nie wiem, gdzie podziewa się Szymon,
ale Słup stoi tam, gdzie stał. To znaczy
w jagodach pod Zamczyskiem.
(Słup, s. 33)
Jest takie miejsce w Przecznicy,
gdzie kończy się asfalt, a zaczyna
różnorodność życia. To znaczy
najpierw jadę po płaskim [...]
(Różnorodność życia, s. 35)
Tak jakby podmiot nieustannie się przejęzyczał i naprędce korygował swoją wypowiedź, aby była zgodna z aktualnie przeżywanymi emocjami, towarzyszącymi jego pieszym wędrówkom.
Interesujące jest to przenikanie się uczuć i rozumu w tekstach Tomickiego, szukającego sposobu na dokładne przekazanie targających nim emocji na górskim szlaku. Nie jest to jednak w żadnym wypadku książka antyrozumowa (znajdziemy w niej wiele odniesień do filozofii, choćby Kartezjusza, Nietzschego, czy wspomnianego Wittgensteina). Umysł poety pracuje na wysokich obrotach, o czym świadczą misternie skonstruowane wiersze. Paradoksalnie, ten logiczny porządek w wierszach Tomickiego, którego celem jest przecież przebicie się z mówieniem o emocjach wprost, sprawia, że utwory, mimo naprawdę sporej przyjemności z ich lektury, wydają się dość chłodne w odbiorze i nieprzystępne. Jakby nie było w nich miejsca na nieoczekiwany błąd, na coś, co pozwala czytelnikowi zapomnieć o całej tej konstrukcji, o pracy włożonej w formę, którą Tomicki przecież tak krytykuje. Podmiot otwiera się z trudem, ukrywając się za siatką logicznie następujących po sobie zdań. W pewnym momencie ta manieryczność może czytelnikowi trochę przeszkadzać, bo odkrywając metodę Tomickiego jest w stanie szybciej połączyć pewne wątki ze sobą niż ma to miejsce w samym tekście. To jednak chyba mój jedyny zarzut. A jednocześnie nasuwa się wniosek: skoro forma to nieodłączna cecha wiersza, czy każda chęć wyjścia poza nią nie jest godną podziwu próbą?
Sny sudeckie Miłosza Kamińskiego są drugą książką jeleniogórskiego poety, wydaną – uwaga – po siedemnastu latach przerwy jako pokłosie zwycięstwa w 12. Konkursie o Złoty Syfon Scherffera. Już na skrzydełku w odautorskim komentarzu Kamiński pisze o tym, czego oczekuje od poezji i na co czytelnik jego tomu powinien zwrócić uwagę: „W poezji interesuje mnie poczucie zakorzenienia i naznaczenia dziedzictwem kulturowym. [...] W wierszach przywołuję charakterystyczne motywy regionu: miejscowości, zabytki, postacie, zdarzenia i opowieści [...]. Z nimi wiążą się fakty z historii powszechnej albo bardzo lokalnej, które pozwalają mi prezentować wartości uniwersalne – nie tracąc z pola widzenia współczesności [...]”. Taki zabieg zastosowany przez poetę nie tyle ułatwia interpretację Snów sudeckich, ile sugeruje pewien sposób odczytania tych wcale niezłych wierszy, które na pewno zasługują na coś więcej, niż na szufladkę z napisem „poezja regionalna”.
Co ciekawe, zarówno Tomicki, jak i Kamiński właśnie w tej szufladce chętnie sami umieszczają swoje utwory. Dlaczego tak im zależy, aby to zakorzenienie w regionie było punktem wyjścia krytycznych analiz? Odpowiedzią może być wciąż trwająca pandemia, która na wielu wymusiła zmianę trybu życia, form aktywności, i która doprowadziła również do częściowego zwrotu w polskiej poezji – polegającego na ponownym dostrzeżeniu potencjału w tym, co lokalne i prywatne.
Podmiot wierszy Kamińskiego zwraca się ku historii regionu (historycznemu Śląskowi, z naciskiem na Kotlinę Jeleniogórską) akurat w czasie pandemii. I jest to warta odnotowania forma radzenia sobie ze skutkami globalizacji, z niemożnością przemieszczania się oraz izolacją, która przynosi kolejny rodzaj wykluczenia, pomimo światowego (ale i medialnego) doświadczenia łączącego ludzi:
Zamknięte miasta, kontrole sanitarne na lotniskach,
nowy rok odwołany w Chinach: wirus zbiera żniwo,
producenci masek w gorączce realizują zamówienia,
gdzieś indziej rozwija się nowy wariant starej historii
[...]
(W gorączce, s. 24)
Bezpiecznie można czuć się jedynie w przeszłości i w kronikach. Historia, inaczej niż teraźniejszość, już nam nie zagraża, co najwyżej pozwala odpowiedzieć na pytania o współczesność. Jest też czymś stałym, w przeciwieństwie do rosnących niepokojów społecznych i szybko zmieniających się, wzajemnie wykluczających się medialnych doniesień na temat pandemii:
Ktoś nożem ugodzony umiera i kraj raz-dwa
dzieli się na pół, demonstracje ciągną arterią
do serca miasta, tam gaśnie po nich zapałka
i w gęstwie gwiazd rosną nowe konstelacje
[...]
(Po wszystkim, s. 15)
Kamiński lubi zestawiać ze sobą przeciwieństwa: historycznemu porządkowi (który zawdzięczamy suchym jak notka encyklopedyczna faktom) przeciwstawia chaos współczesności (za który odpowiadają stronnicze, bazujące na emocjach odbiorców, media). W wierszach często odwołuje się do dawnych, głównie niemieckich mieszkańców tych ziem, na przykład do Hanny Reitsch, pionierki szybownictwa z Jeleniej Góry, noblisty Gerharta Hauptmanna czy Vulturinusa, łacińskiego poety. Na szczęście unika stereotypowego podziału na niemiecki Ordnung i Polnische Wirthschaft; unika też jednoznacznych ocen, przywołujących na myśl pytanie: za kogo było lepiej? Nic z tych rzeczy. W Snach sudeckich jeleniogórski poeta występuje w roli pasjonata, którego po prostu cieszy odkrywanie przeszłości regionu. Czy okolice Sudetów to jego ziemia wyśniona? Na to pytanie Kamiński nie odpowiada wprost, choć jego wiersze są w stanie pomieścić wiele podobnych rozważań.
To zupełnie inna poetyka niż Tomickiego. O ile autor Pocztówek legnickich szuka odpowiednich słów przez cały wiersz, o tyle Kamiński, stosując szerszą frazę, ma ich aż nadto, przez co jego teksty nie są tak precyzyjne, ale za to są swobodniejsze i bardziej rozbudowane. Dlatego niekiedy ma się wrażenie przegadania, upchnięcia zbyt wielu obrazów w pojedynczym utworze, choć wszystko to spaja mniej lub bardziej wyraźny rytm. Przez te wiersze się płynie, jednak kosztem pojedynczych fraz, wartych zapamiętania. Niejednokrotnie ta płynność odbiera moc tekstom, przez co zbytnio zlewają się one ze sobą.
W obu książkach mamy do czynienia ze zwrotem ku naturze, z opiewaniem stałości górskiego krajobrazu, który trwa na przekór burzliwym dziejom i trudnej historii tych ziem. Świadczy to zapewne o tęsknocie za stabilizacją, pewnością jutra. Zauważyć można ucieczkę od ciążącej, zbyt nachalnej cywilizacji i jej problemów. Miłosz Kamiński w Snach sudeckich bada historię regionu, co wydaje się bezpiecznym zajęciem, bo przeszłość już nam nie zagraża i nie jest zdolna wpływać na rzeczywistość (choć „szpargały po Niemcach” z wiersza Dzień zwycięstwa mogą jeszcze wzbudzać pewien niepokój), natomiast Grzegorz Tomicki zwraca się ku samotnemu przeżywaniu teraźniejszości, z dala od ludzi. Jego Konie Apokalipsy można interpretować dwojako: nie tylko jako grupę skałek w Rudawach Janowickich, ale także jako świat po katastrofie, po końcu Apokalipsy, świat „po”. W czasach pandemii, do której zarówno Kamiński, jak i Tomicki mniej lub bardziej nawiązują, takie odczytanie jest jak najbardziej zasadne. Obaj udowadniają, że można pisać o górach po Jerzym Harasymowiczu (któremu niesłusznie przypięto łatkę „piewcy gór”). Co więcej, wcale nie trzeba jechać w Bieszczady, żeby publikować dobre książki zasługujące na wielokrotną lekturę.
1. Grzegorz Tomicki, Konie Apokalipsy, Fundacja Doliny Pałaców i Ogrodów Kotliny Jeleniogórskiej, Wrocław 2021, s. 64.
2. Miłosz Kamiński, Sny sudeckie, K.I.T. Stowarzyszenie Żywych Poetów / Miejska Biblioteka Publiczna im. Księcia Ludwika I, Brzeg 2021, s. 40.