obraz Obiekt platoniczny, Karolina Jaklewicz
Lady Chattneys list z Indii
Lady Chattneys przybyła do Indii jako emisariuszka Towarzystwa Kobiecych Przypadłości – z siedzibą w Londynie – z misją wynegocjowania kontraktu na dostawę kilku ton kaszmiru na apaszki intymne dla socjety. Jej narzeczony również udał się w podróż służbową, lecz w rejon mniej dotknięty angielską stopą metryczną, gdyż do Transseksylwanii, dlatego też był mężczyzną. Narzeczeni pisali do siebie długie i czułe listy, w których przeważała raczej kaszmira aniżeli seksylwa, dlatego też Lady była kobietą. Pociąg do Darjeeling przybył o 16.30. Lady Chattneys zdegustowana wyminęła naprzykrzające się riksze i podeszła do jedynej pod dworcem dorożki. Okazała się pomnikiem z kamienia i tamaryndy. W środku znajdowała się rzeźba królowej, którą Bóg ocalił, z mango, oczyma z limonek i włosyma z chińskich nudli. Co za odrażająca psalmodia, pomyślała Lady Chattneys i opędzając się od oferowanych jej bananów, z godnością zasiadła w rikszy. Po drodze czuła, jak ogarnia ją drżączka i trzęsawka: do hotelu przybyła po 17. Natychmiast opuściła pokój i ruszyła w poszukiwaniu herbaty, trafiła więc do ogrodu. Był on wielki, położony na pagórkach, całkowicie zielony, pozbawiony labiryntu i jakiegokolwiek skomplikowania, a także pełen kobiet, które wrzucały coś do wielkich koszy. Herbaty, herbaty!, bełkotała w myślach, czując, że zaraz upadnie w konwulsjach, a może nawet zaśnie. Wtedy, nim czarne koła jęły krążyć wokół ziemi jej głowy, objawiła jej się Matka Boska z dorysowanym niebieskim wąsikiem nad nosem a między oczyma - i podała jej czarkę gorącej wody. Lady Chattneys chwyciła ją, mimowolnie opadając pod dające cień drzewko. Siła jej głowy skłoniła pień do sypnięcia zielonym listowiem, które nie ominęło jej czarki. Wszystko na darmo!, jęknęła, lecz było jej wszystko jedno, musiała uzupełnić płyny, nie herbatą – trudno, nie wodą – trudno, zielonym szlamem – trudno. Lady jednym haustem, co w dobrym towarzystwie nie uchodzi, obaliła czarkę. Natychmiast poczuła przypływ sił. Teraz mogę iść dalej w poszukiwaniu herbaty, pomyślała i ruszyła. Ogród się jednak skomplikował w las. Las zgęstniał. To w takim lesie zgwałcono Czerwonego Kapturka, przypomniała sobie słowa swojej babci, która pokazywała jej rysunki ze swej wyprawy do Cejlonu w poszukiwaniu Ariów, i jeszcze mocniej ścisnęła nogi, zakrywając dłonią wędrujący pagórek niczym liściem. Nagle jej oczom ukazały się dwa tygrysy oparte o drzewo w pozycji vrikshadhirudhaka. Zmieszana Lady zboczyła w lewo, w stronę rzeki. Po kolana w wodzie zwarły się tam słonie w pozycji kshiraniraha. Zwróciła więc swój wzrok i krok na prawo, gdzie po chwili ujrzała parzące się małpy w pozycji Indrani. Lady Chattneys poczuła jak rośnie w niej energia kundalini, która pozwoliła jej biec przez gąszcz zdumiewająco szybko, jeśli pamiętać, że nogi miała zwarte jak, nie przymierzając, para jeleni w pozycji padmasana, której w pośpiechu nie miała czasu się przyjrzeć. Tak trafiła na polanę, na której jej oczom ukazał się biały byk w dziwacznym tańcu, będący raz lingamem, raz joni, zaspokajający się w tym wiecznym ruchu. Lady opadała już z sił. Siadła. Zamknęła oczy. Wydawało jej się, że w joni zaraz jej pęknie kaszmirowy szal, a z piersi popłynie biała herbata. Nie wiedziała, jak długo tak tkwiła. Kiedy otworzyła oczy, ujrzała półnagiego mężczyznę, siedzącego ze skrzyżowanymi nogami i półprzymkniętymi oczami. Nie zwracał na nią uwagi. Ciekawe, kogo w Transseksylwanii spotkał mój narzeczony i jaką właśnie pije herbatę, może czerwoną?, pomyślała i rozpoczęła długi list.
GAME OVER
W pokoju Marcina paliła się jeszcze lampka. Mamusia uchyliła drzwi, których jeszcze nie zamykano na noc, aby dziecko miało iluzję nieprzerwanej więzi. Tej nocy niedomknięte drzwi miały być osobliwie pomocne.
– Nie zgasiłeś jeszcze lampki? – Spod kołdry wystawała tylko głowa Marcina.
– Mamusiu...
– Jak nie zgasisz na noc, to Mikołaj będzie się bał do ciebie przyjść. – Zagroziła.
– To Mikołaj boi się światła? – Mama zaraz przypomniała sobie kreskówkę o wampirach na kanale dziecięcym, którą bez zapowiedzi a ku spazmom wyłączyła w bardzo kluczowym momencie.
– Ależ skąd – Mama zgasiła lampkę i prędko odsunęła się ku drzwiom, by nie było widać zmieszania na jej twarzy – ale musi mieć pewność, że dzieci śpią, bo... bo... – Marcin zastrzygł uszami. – Bo każde spojrzenie nieśpiącego lub przebudzonego dziecka odbiera mu część życia.
– Jak w grze komputerowej? – Domyślił się synek.
– O właśnie. Potem nie dojedzie do Afryki z butelkami wody dla tych biednych, suchych dzieci, bo nagle powie „game over”.
– Kto? Mikołaj powie po śmierci? – Marcin był dziś wyjątkowo dociekliwy.
– No, nie... – Bąknęła Mama.
– No to kto?
– Pan Jezus, idź już spać. – Zmieszała się Mama i wyszła, zamykając drzwi.
– Mama! Drzwi! – Dobiegł głos spod kołdry.
– Prawda, przepraszam... Dobranoc... – Mama zostawiła uchylone.
We śnie Marcina na pożądanie Mikołaja nałożyła się fabuła o Robin Hoodzie. Mikołaj kradł dorosłym i rozdawał dzieciom. (Było to dziecko o bardzo dojrzałej wyobraźni). Następnie narracja skomplikowała się jeszcze bardziej, powiększając liczbę poziomów świata: Mikołaj mianowicie kradł prezenty z gier komputerowych, a potem przenosił je do świata rzeczywistego. Musiało się chyba rozpocząć w chłopcu trawienie i związane z nim komplikacje, ponieważ do fabuły wkroczyły mitemy teologiczne: po zdjęciu czerwonej czapki spadała burza blond loków, Mikołaj okazywał się Panem Jezusem, który obiecując prezenty kradł dzieci rodzicom i przenosił je do gier komputerowych. Tam na żywo obserwowały, jak różne istoty dosięga śmierć z karabinu. Marcin cały zaczął drżeć, ponieważ wyczuwał, że na puszczy wykoszonych przedmiotów zaraz ktoś powie „game over” – i bardzo nie chciał się przekonać, do kogo ten głos należy.
Przezornie uchylił więc oko. Kiedy jednak napotkało ono dziwnie wyolbrzymioną, włochatą dłoń z przegubem, otworzył szeroko także drugie oko, ale nie pisnął. Ciemna, pokurczona jak wierzba przy wichurze postać zamarła. Po sekundzie Marcin rozpoznał twarz swojego ojca. Była przerażona, milcząca, a oczy były rozwarte równie szeroko jak Marcina. W drugiej dłoni ojciec trzymał Mikołaja z marcepanu w pazłotku. Na stoliku obok lampki leżał kolorowy worek foliowy skrywający coś, może wyrzuty sumienia. Marcin po chwili schował głowę pod kołdrę. Ojciec zawahał się, czy zostawić marcepanową figurkę, czy zabrać ze sobą, gdyż nie był pewny, w jakim charakterze dać się przyłapać, burzyciela mitów czy świętokradcy-łakomczucha. Ostatecznie zostawił jednak Mikołaja na stoliku i wyszedł tak bezszelestnie jak wszedł. Był jednak przekonany, że bicie jego serca słychać nawet na giełdzie w Nowym Jorku.
Tymczasem zwiniętemu w kłębek Marcinowi zrobiło się tak ciepło pod kołdrą, że przysnął. Po jakimś czasie jednak zbudził się, bo miał trudności ze złapaniem tchu. Odsunął kołdrę, był spocony pod piżamą. Wstał i na bosaka ruszył przez przedpokój do pokoju rodziców. Czuł, że tylko Mama, która zna tajemnice świata, może mu wyjaśnić dziwne zajście z paralitycznym ojcem. Wyszedł zza ściany ku łóżku i przystanął bardzo zdziwiony. Oto na łóżku, obok zmiętej kołdry, leżała Mamusia ubrana tylko w nasuniętą na oczy czerwoną czapkę. Nad nią unosił się Tatuś w rozpiętej koszuli od piżamy. Marcin trafił właśnie na moment, w którym piżama się zsuwała. Na piersi Tatusia rosła choinka, a mamusia usiłowała zawiesić na niej bombki, ale jej się nie udawało, bo Tatuś odsuwał co chwilę choinkę. To taka gra, pomyślał chłopiec, wciąż zatkany. Lecz oto ujrzał go Tatuś i zesztywniał, robiąc wielkie oczy i bardzo nieładnie wykrzywiając usta. Mamusia po chwili ściągnęła ręką czapkę z oczu i też zamarła w stuporze. Nikt nie mógł się ruszyć.
– GAME OVER. – Powiedział Głos.