Zuzanna Kowalska, ilustracja
DOBRZE, BRACIE
Ryby, które złowiliśmy w tej brudnej rzece, która płynie przez to brudne, nadrzeczne miasto, zwykliśmy zabierać ze sobą, odcinać ich, wciąż błyszczące, pokryte srebrną łuską głowy i przybijać je gwoździami do impregnowanego kreozytem pala na tyłach naszego podwórka za domem. Wbijaliśmy gwoździe młotkiem w te głowy o zimnych, wodnistych oczach, tworząc w ten sposób nasz wędkarski zakątek, jak zwykliśmy nazywać to miejsce na tyłach naszego podwórka. Łowiliśmy ryby i przybijaliśmy rybie głowy do pala aż do dnia, kiedy to nasz ojciec po powrocie z pracy oznajmił, że wyjeżdżamy. Kiedy nasz ojciec powiedział nam, że wyjeżdżamy, mówił poważnie. Wyjeżdżamy na dobre. Opuszczamy: naszą brudną rzekę, nasze brudne miasto. Mój brat i ja – my nie chcieliśmy wyjeżdżać. Nie chcieliśmy opuszczać ani tego miasta, ani tej rzeki, ani tego telefonicznego słupa, do którego przybijaliśmy rybie głowy. Nie chcieliśmy opuszczać tego miejsca na tyłach naszego podwórka, które my obaj, my, bracia, zamieniliśmy w nasz wędkarski zakątek tuż za drewnianą szopą, w której nasz ojciec trzymał swoje młotki, piły, do połowy opróżnione butelki whiskey i pudełka po cygarach wypełnione zardzewiałymi, pogiętymi gwoździami, nakrętkami, śrubami i wkrętami.
W nocy, z okna naszej sypialni, mój brat i ja, mogliśmy wyglądać i patrzeć w te rybie oczy o marmurowym spojrzeniu, które zezowały z obu stron odciętych rybich głów. Największe z wielkowargich ryb wyglądały tak, jakby mogły wychylić się z wody i ugryźć rękę zwisającą z łodzi. Każdej z rybich głów daliśmy jej własne imię. Było tych rybich głów dokładnie sto pięćdziesiąt i każda miała swoje imię. Żadna z głów nie nazywała się Jimmy albo John. Jimmy i John to były mojego brata i moje prawdziwe imiona. Siebie nazywaliśmy Braćmi.
Nasz ojciec nazywał nas, braci, Synami. Kiedy nasz ojciec wołał: Synu, obaj z bratem odwracaliśmy ku niemu głowy. Obaj wiedzieliśmy, że przez tę rzekę przechodzimy razem.
Nasza matka obu nas nazywała swoimi brudnymi, małymi chłopcami. My, chłopcy – jak lubiła mówić nasza matka – jesteśmy dokładnie tacy, jak ojciec. Nie bardzo lubiliśmy, kiedy nasza matka kazała nam, braciom, zmywać błoto z naszych butów. Lubiliśmy błoto i te brudne zapachy rzeki – zapach ryb i robaków. Nie bardzo lubiliśmy, kiedy nasza matka zmuszała nas, byśmy zmyli z rąk te rybie zapachy rzeki. Lubiliśmy, gdy srebrne, rybie łuski błyszczały przyklejone do naszych rąk. W nocy lubiliśmy wystawiać nasze ręce ku księżycowemu światłu przez okno w sypialni. Wyglądało to tak, jakby nasze ręce były umaczane w gwiazdach.
Ale nasz ojciec i nasza matka, oboje, mieli dość życia w tym mieście, przez które płynie brudna rzeka – byli zmęczeni tym wiatrem od rzeki, który zawsze zalatywał rybą. Nasza matka powiedziała, że chce gdzieś wyjechać. Mówiła, że chce wyjechać dokądkolwiek, a dokądkolwiek znaczyło na zachód stąd. Na zachód, ale dokąd? Dopytywał się nasz ojciec. A matka mówiła: na zachód od tej błotnistej wody. Gdzieś, mówiła matka, gdzie nie ma tyle błota i pordzewiałego żelastwa; gdzieś, gdzie jest więcej nieba, które chciała nam pokazać. Niebo istnieje, mówiła nasza matka. Istnieje niebo bez fabrycznych kominów i dymu. Nie mogliśmy wyobrazić sobie nieba innego niż niebo na tyłach naszego podwórka. Nie chcieliśmy wyobrazić sobie miasta bez brudnej rzeki, ku której moglibyśmy biec, by łowić ryby. My, bracia, nie chcieliśmy uciekać ani przeprowadzać się stąd, gdzie dym, gdzie woda i błoto.
Nie wiedzieliśmy, co będziemy robić ani jak żyć bez tych ryb.
Rybie głowy patrzyły na nas otwartymi oczyma, patrzyły otwartymi pyskami i było tak, jakby śpiewały dla nas, braci. Wyszliśmy na podwórko przez okno naszej sypialni.
Tylko księżyc i gwiazdy patrzyły jak idziemy do szopy ojca, jak wyciągamy pudełka z pordzewiałymi, pogiętymi gwoździami. Każdy z nas wziął pełną garść gwoździ, młotek i poszliśmy do naszego wędkarskiego zakątka. Bracie, powiedziałem do Brata, ty pierwszy.
Daj mi rękę, powiedziałem. Przyciśnij rękę do słupa.
Brat zrobił, jak mu powiedziałem.
Byliśmy braćmi. Jeden był głosem drugiego.
To może zakłuć, ostrzegłem, uniosłem młotek i wbiłem zardzewiały gwoźdź w dłoń mojego Brata.
Brat nawet nie drgnął, ani nie wydobył się z jego ust odgłos płaczu.
Dobrze, Bracie, powiedziałem.
Wbijałem kolejny gwoźdź w drugą dłoń Brata, kiedy nasz ojciec wszedł na podwórko.
Synu, zawołał nasz ojciec.
My, synowie naszego ojca, słysząc jego głos, odwróciliśmy ku niemu głowy. Czekaliśmy na to, co jeszcze chce nam powiedzieć nasz ojciec.
To było kilka długich sekund. Niebo nad rzeką, w miejscu, gdzie huta żelaza stała jak wrak statku, było ciemne i ciche. Gdzieś tam, byłem tego pewien, świeciło słońce.
Chłopcy, pamiętajcie, żeby posprzątać po sobie zanim wrócicie, powiedział nasz ojciec.
Ojciec odwrócił się.
My, bracia, spojrzeliśmy na siebie.
Podniosłem młotek.
Wbiłem kolejny, zardzewiały gwóźdź.
NASZ OJCIEC, KTÓRY CHODZI PO WODZIE, WRACA DO DOMU Z DWOMA WIADRAMI RYB
To na naszego ojca patrzymy. Patrzymy jak nasz ojciec idzie po wodzie. Przechodzi przez nią: nasz ojciec przekracza tę brudną rzekę, która płynie przez to brudne, nadrzeczne miasto: nasz ojciec, on powraca oto z drugiego brzegu rzeki. Widzimy, że ma, że zwisają z każdej z jego ubłoconych rąk, ubłocone wiadra. Kiedy widzi, że to my, jego synowie, patrzymy na niego, nasz ojciec rusza na spotkanie z nami. Stawia te ubłocone wiadra na ziemi. Spoglądamy na nie. Kiedy zaglądamy do tych wiader, widzimy, że oba wypełnione są rybami aż po zardzewiałe brzegi. Nasz ojciec mówi: Kolacja. My, bracia, idziemy jak cienie za naszym ojcem do domu, to my przedzieramy się przez błoto, to my idziemy po śladach w błocie zostawionych przez zabłocone buty naszego ojca. Kiedy docieramy do domu, patrzymy jak nasz ojciec wchodzi do kuchni nie zdejmując butów. My, bracia, my naprawdę lubimy naszego ojca. Wchodzimy do środka wciąż w butach na nogach. Podłoga, poprzecinana błotnistymi śladami, nigdy nie była równie lśniąca. Matka. Nasz ojciec wymawia to słowo. Słuchamy jak woła ją po imieniu. My, bracia, nie mówimy nic o naszej matce. Idziemy i z szafy przynosimy dla nas patelnię i kładziemy ją na kuchni. Nasz ojciec widzi nas, braci i bierze nóż, by wypatroszyć nim rybę. Być może myśli, że nasza matka jest na zakupach. Nasz ojciec wyjmuje ryby z wiader i zabiera się do nich z nożem: odcina najpierw rybie głowy, potem ogony, później wbija pordzewiałe ostrze w rybie trzewia. Patrzymy jak nasz ojciec zagina dwa palce i wyciąga rybie flaki. To, co jest wewnątrz ryby wypada z błotnistym pluskiem na kuchenną podłogę. Kiedy nasz ojciec skończy już oprawiać ryby, my, bracia, smażymy je na pryskającej, rozgrzanej margarynie, którą nasz ojciec lubi zawsze nazywać słoniną. Nasz ojciec mówi: Dobrze jest być z powrotem w domu, chłopcy. Siadamy do stołu, by jeść. Nasz ojciec woła naszą matkę, by przyszła i jadła razem z chłopcami. Kiedy, w odpowiedzi, odzywa się tylko rzeczne echo pustego domu, nasz ojciec nie przestaje jeść. My nie przestajemy jeść. My, bracia, nie mówimy nic o naszej matce. Kiedy już zjemy, to my, bracia, zmywamy naczynia. Zbieramy to, co zostało na naszych brudnych talerzach, a resztki zeskrobujemy do śmietnika. Naczynia – brudne i tłuste od słoniny - układamy na stosie w zlewie. Te części ryby, których nie jemy – flaki, głowy, ości – to wynosimy na zewnątrz, na tyły naszego podwórka za domem. Flaki i ogony – te części my, bracia, grzebiemy w dołach, które my, bracia, wykopujemy. Rybie głowy o marmurowych oczach wciąż z nich patrzących – te głowy przybijamy do powleczonego kreozytem telefonicznego słupa, który stoi na tyłach naszego podwórka za domem. To odgłos młotka wyciąga naszego ojca z domu. Kiedy nasz ojciec pyta nas, braci: Gdzie jest wasza matka, chłopcy, jeden z nas, braci, szepcze ryba, a drugi z nas mamrocze to inne słowo księżyc. Na to, na te dwa słowa, słowa, które dla nas, braci, są całym światem, nasz ojciec kiwa swoją męską głową, do góry i na dół, a potem odchodzi w stronę rzeki. Odchodzi bez słowa. Nawet nam, swoim synom, nie pomacha na pożegnanie. Patrzymy, jak nasz ojciec przechodzi przez rzekę, jak przechodzi na rzeki drugą stronę – idzie, idzie i idzie aż staje się niczym więcej jak dźwiękiem, jaki rzeka czasem wydaje, kiedy po wodzie puszcza się kamień.
CHŁOPIEC
Znaliśmy tego innego chłopca z miasta, który nikomu nie był bratem – jedyne dziecko mające tylko matkę i ojca i nieposiadające brata, którego mogłoby nazywać swoim. Więc przygarnęliśmy go jak brata. Nie nazywaliśmy go jednak bratem. Nazywaliśmy go Chłopcem. Chłopiec był mniejszy od nas, braci. Chłopiec urodził się lata – nie, wieki – po naszych narodzinach. Byliśmy w dole rzeki z naszym łowiącym ryby ojcem tego dnia, kiedy ten inny brat przyszedł na ten świat. Ten chłopiec, ten brat, tak nam powiedziano, urodził się z zębami i z głową pokrytą włosami. A tym, czego mu od urodzenia brakowało, jak odkryliśmy, był język. Usta tego chłopca były jedynie dziurą w jego twarzy, przez którą wkłada się pokarm. Od czasu do czasu mogliśmy usłyszeć jakieś gardłowe dźwięki, pochrząkiwania, ale zazwyczaj Chłopiec milczał. Czasami nawet nie wiedzieliśmy, że Chłopiec jest w pobliżu, że stoi tuż przy nas, braciach, a jego stopy chlupoczą w butach jego ojca, ukryte, aż po kolana, w rzecznym błocie. W tamtych czasach Chłopiec był bardziej psem niż chłopcem. Chłopiec był psem, który przychodził zawsze, kiedy zawołaliśmy i robił to, co mu kazaliśmy. My, bracia, nauczyliśmy chłopca czegoś więcej niż tylko kilku sztuczek. Nauczyliśmy Chłopca jak chodzić po wodzie. To prawda, że Chłopiec utonął przy pierwszej próbie. Chłopiec popłynął, zwrócony twarzą ku dnu rzeki. Ale potem wrócił. Wrócił do nas, braci. Powiedzieliśmy Chłopcu: dobry pies. Podrapaliśmy Chłopca po plecach. Wyciągnęliśmy kość z ręki Chłopca i cisnęliśmy ją w rzekę. Powiedzieliśmy Chłopcu: Chłopcze, przynieś. Chłopiec zanurzył się w błotniste wody rzeki jakby był pół psem - pół rybą. Chłopiec dopłynął z powrotem na błotnisty brzeg rzeki i padł martwy tu, na brzegu. Tak, zupełnie tak, jak ryba. Brat powiedział: Ten Chłopiec. Brat powiedział: On jest unikatem. Zwróciłem się do brata: Skoro tak mówisz. I wtedy odcięliśmy temu chłopcu głowę.
Opowiadania pochodzą z przygotowywanego dla Wydawnictwa Ha!art wyboru opowiadań Petera Markusa. Pierwotnie opowiadania ukazały się w zbiorze opowiadań Markusa pt. Good, Brother w 2001 roku nakładem Calamari Press.
Peter Markus (1966) - amerykański pisarz i nauczyciel (InsideOut Literary Arts Project, Oakland University w stanie Michigan). Autor powieści Bob, Or Man on Boat (2008), kilku tomów opowiadań (Good, Brother; The Singing Fish; We Make Mud; The Fish and the Not Fish) oraz tomu wierszy When Our Fathers Return to Us as Birds (2021). W 2012 roku otrzymał stypendium Kresge Arts. Autor związany z Michigan, mieszka w Trenton. Opowiadania Petera Markusa w tłumaczeniu Piotra Siweckiego ukazały się w języku polskim w pismach: „RED” (nr 3 (8) / 1 (9) / grudzień 2008 – marzec 2009); „Ha!art” (35/36, 2011); „Antologia” (1/2011). W wydawnictwie Ha!art ukazała się we wrześniu 2022 roku powieść Petera Markusa Bob albo mężczyzna na łodzi (tłum. Piotr Siwecki).
Piotr Siwecki (1971) – autor eksperymentalnych powieści Bios (minimalbooks, 2002) i Hyper-Gender (Portret, 2002). Tłumaczenia, opowiadania, recenzje, szkice krytyczne publikował w pismach: „Akcent”, „Borussia”, „Dekada Literacka”, „Ha!art”, „Portret”, „Pracownia”, „PROwincja”, „RED”, „Twórczość”, „Undergrunt”. Za powieść Bios otrzymał wyróżnienie Fundacji Kultury. Prowadził blog minimalbooks.blox.