Grochowe łąki
Tak bardzo żyjesz życiem tego miejsca, materiał tylko wykonuje pracę,
dzięki temu osiągasz niesamowity wynik, mimo oczywistych braków jak portret
w malignie, jeden ze zwiastunów letniego czasu, odskoczni w repetycjach.
Musimy przyjąć inną strategię i to powinien być prawdziwy priorytet,
świadomość, że istnieje jakiś element stały, trudny, choć wiecznie ożywiony,
pomaga przetrwać moment narodzin, jedyne jak dotąd wydarzenie z życia.
Glina jest ojcem kołatek, trzymana w odwodzie, oddychająca, by tylko być
obecną, dlatego nie może być rozdmuchana, jak przydział zamknięty w czasie
wyznaczonym w trosce: o fakturę, część racji i tego, co nas nie odstępuje, za karę.
To silniejsze ode mnie, staję się niczym albo pelikanem, dawałem sobie parę lat,
właściwie to mniej, a jednak wciąż zaskakuje, w dobrych rękach zostawiam gobelin,
na krok od stołpy, przystrzyżonej na pazia, w dolinie kolonii, od zera do zera, o tak.
To prawdziwa cena, szalony pomysł, sekretem są wtopy, a może szczyt wszystkiego,
trudno za tym nadążyć, ograniczamy odpad, trwa to całe wieki i jest bez szału, na szczęście
dosyć chaotycznie, zbaczamy z koncepcji, bo aż tak wiele nas ominęło, bez ogródek.
Trzy, dwa, jeden
Wydajesz się bardzo przejęty, biegasz jak poparzony i to nie przytyk,
bo właśnie mija pięć tygodni odkąd ubiegałeś się o miejsce przy słoju,
dawanie wiary pod progiem i przez, byle nie pisnąć słówka, do spodu.
To ma sens, niech wejdą wcześniej, z nadzieją na pękający balon, aż
ściska w dołku ta nieskładna wieszczba, to wraca, ale powoli, mieszka
w różnych miejscach, o czym bardziej myślę, wahadłem lub pieszo.
Nic wielkiego, śladowe ilości układają skroń pod szkielet, pozwolenie na
lot staje się niczym w porównaniu do starej szkoły, która na długość cebulki
nie jest w stanie nas odróżnić, nie nazywając wcześniej chucherkiem.
Ani trochę nie przypomina to pstrocin, tak myślę spod palców, a żeby nie
robić sceny, trzeba tylko jednego, odrobiny uwagi, ale tak, by się nigdy
nie dowiedzieć o plusach zebranych, a jednak wziętych z zaskoczenia.
Mniej więcej od teraz trwa odliczanie, chciałbym chociaż raz zasłużyć na
dziwną zagadkę, powolną zmianę tonów, w chlupocie i pierwiastkach, gdy
innym razem sprowadzasz potrzebę rozwiązania, bezwiedną jak łącznik.
Dźwig lub żuraw
To wszystko nie ma prawa być na dłużej niż chwilę, tylko wydaje ci się,
że jestem doniosły, wbrew piewcom sztucznego oddechu, jestem jak zamęt,
wydmuchane skorupki łączenia, zasada limitu na chłopięcej liście potrzeb.
Na szczeblu byłem po raz ostatni i ostatni, przynajmniej do tej pory, nigdy
nie miałaś się o tym dowiedzieć, nie jest wykluczone to, że całą dobę, na dobre,
w zasiekach starszych niż świat rozgrywa się kropla, drążąca jak płyta lub idol.
Zanim przyjdziesz po resztki, tak by nigdy nie zwlekać, zaczekaj na resztę, zasiek
niczym nie przypomina nieopierzonych na potrzeby tej chwili slajdów, nie ma tutaj
nic do dodania, poza miejscem, którego trzeba ustąpić z troską o kiedyś, nie mniej.
Powoli wychodzi to bokiem, po swojemu chwytam za supeł i to jest jak konkurs,
choć daleko mu do dyscypliny, której nie jestem w stanie już kąsać, łapię wilka po
drodze, tkwię na ramionach, machając niechcący, w lufcik, żłobienie na gwint.
Nie można wyobrazić sobie lepszej potyczki, wkład własny nie musi być przecież tak
szczelny, to cały spektakl, nieco spektralny, duszący, a jednak widzę jak podnosisz się,
dźwigasz i siatka w niczym nie przypomina już modły, która żyje i ryje, pod blokiem.