Nagromadzenie, odmęt, zamęt… za dużo, za dużo, za dużo, tłok, ruch, spiętrzanie, wywalanie, pchanie, rozgardiasz
generalny, wielkie mastodonty wypełniające, które w mgnieniu oka rozpadały się na tysiące szczegółów, zespołów, brył, awantur, w niezgrabnym chaosie, i nagle te szczegóły wszystkie znów skupiały się w przemożnym kształcie!
W. Gombrowicz, Kosmos
Słowo „odmęt” naprowadza na kilka skojarzeń – nieprzenikniona głębia, bezdenna przepaść, wydrążona dziura. Wessany w odmęt, w ogromną dziurę cyberprzestrzeni, w wylęgarnię wszelkiej maści neurotyków, mam świadomość, że moja wiedza jest dziurawa. Nawet nie próbuję odpowiedzieć sobie na pytanie, czy możliwe jest wyznaczenie jakichś punktów stałych.
Jedno z repozytoriów wiedzy memicznej, jakim jest Urban Dictionary, podaje kilka skrótów myślowych: Internet Hole (pożeracz czasu, atak na produktywność całej ludzkości), Internet rabbit hole (przeklikiwanie późną nocą przypadkowych stron, jedna po drugiej zaprowadza w dziwne rejony internetu), internet k-hole (stan dysocjacji, bezmyślne klikanie linków, niezdolność uwolnienia się od nieskończonej ilości powiązań), Internet black hole (kiedy chcesz zrobić jedną małą rzecz, ale odciąga Cię jeden link, a potem orientujesz się, że upłynęły trzy godziny)[1]. Długa kolejka kart otwartych w przeglądarce, artykuły zapisane do przeczytania na później, niemożliwy do nawigowania stos.
Błądzenie prowadzi do uwolnienia wyobraźni, pozwala dowartościować samą czynność chodzenia oraz w dalszym stopniu inicjuje proces odzyskiwania codzienności na własnych regułach, co byłoby zbieżne z retoryką sytuacjonistów. Guy Debord postulował taktykę dryfowania, czyli figlarnego działania nieukierunkowanego na celowość[2]. Wybierając nowe, nieprzebieżone trasy, zamiast generować je w aplikacjach pokroju JakDojade, rzucamy wyzwanie reżimowi kalkulacji. To my nadajemy funkcję przestrzeni, możemy ją wymyślić na nowo, tak jak w sloganie „Pod płytami chodnikowymi jest plaża”.
W oczach flâneura każda witryna sklepowa jawiła się jako wyrwany z całościowego kontekstu detal[3]. Wyodrębnione z topografii miasta obiekty dekomponowały zastane miejsce. Flâneur podporządkowywał sobie dokuczliwą pustkę urbanistyki, kadrował ją dla siebie, przez co przestawała być mu ona obojętna. Nie muszę jednak mówić w czasie przeszłym: współczesnym flâneurem jest każda osoba szperająca po odmętach internetu. Mówiąc, że cyberprzestrzeń już dawno stała się przedłużeniem przestrzeni społecznej, mam świadomość, że zmierzam w kierunku niespecjalnie odkrywczego „dyskursu”, który serwuje parozdaniowe bon moty o porzucaniu tak zwanego realu na rzecz wirtualu. Cyberflâneur przebywa w wirtualnej rzeczywistości, będąc jej deszyfratorem i naruszając granice między tym, co organiczne i nieorganiczne[4]. Pozostaje w „ciągłym ruchu”. Działa/żyje zarówno w przestrzeni fizycznej, jak i cyfrowej. Spędzając niezliczone godziny nad ekranem komputera czy smartfona, trwamy pochyleni i znieruchomiali. Przejście do cyberprzestrzeni niesie ze sobą negację ciała. Traktowane jako niepodzielna całość ciało wyłania się jako przypadkowa wielość zmiennych, wirtualny byt wymyka się swoim gatunkowym ograniczeniom, a tym samym imperatywowi nazywania siebie w ramach z góry ustalonych taksonomii.
W dobie kapitalizmu kognitywnego indywidualna zdolność do skupienia uwagi urasta do roli głównego kapitału, jakim dysponujemy. Każda spontaniczna aktywność sieciowa zostaje utowarowiona. Nawet jeśli bez celu oglądam obrazki z fluffy labladorami, jednocześnie wyświetlam reklamy sprofilowane na podstawie danych gromadzonych przez monopolistyczne korporacje. Piosenka Welcome to the Internet Bo Burnhama odzwierciedla tę właśnie niepojętość. Przedstawia też internet jako, powiedzmy z braku lepszego określenia, przyprawiający o zawroty głowy. Jako użytkownik mamy do czynienia ze wszystkim po trochu („A bit of everything all of the time”) – bycie online może wydawać się jednocześnie ekspansywne i klaustrofobiczne, ożywcze i przytłaczające. Wydawałoby się, że każdy nieostrożnie postawiony krok może nieść niewyobrażalnie konsekwencje, ale w istocie nasze internetowe wędrówki to „włóczenie się”, dotkliwe zaznawanie przygodności, zaburzenia równowagi neuoroprzekaźników, wyliczanka informacji bez znaczenia. Czy wiedzieliście, że istnieje coś takiego jak „speedrunowanie Wikipedii”? Użytkownik otrzymuje dwie losowo wygenerowane strony Wikipedii: jedną, od której zaczyna i drugą, na której musi skończyć. Między stronami można poruszać się tylko za pomocą hiperłączy przekierowujących do kolejnych artykułów.
Indywidualne lurkowanie nie jest krokiem przygotowawczym do zostania aktywnym uczestnikiem. Lurkując twitterowe przepychanki o drugiej rano, jestem jakby „uczonym” w prywatnym gabinecie. Zasysam z semiosfery. W moim przestymulowanym umyśle piszą się tomy etnograficznych obserwacji. Zdobywanie tej wiedzy, często afektywnej i estetycznej, której wartość trudno oszacować, odbywa się niemal mimowolnie, poprzez długotrwałe przebywanie i wczuwanie się[5]. Pamiętam, jak stacje telewizyjne podchwytywały wpisy twitterowego trolla Napalonego Wikarego lub jak rodził się tak zwany „patostreaming”, ale nie zrobię z tej wiedzy żadnego użytku, bo z perspektywy zewnętrza jest szemrana.
Wirtualna przestrzeń internetu funkcjonuje dla mnie niczym rozrastające się kłącze, z każdej jego odnogi może wyrosnąć nowa roślina. To usieciowana wielość relacji, o której nie da się pomyśleć linearnie – wbrew temu, co można by pomyśleć o TikToku jako o „kolektywnym mózgu internetu”, nie ma jakiejś jednej, pierwotnej super-strony, która byłaby centrum porządkującym strukturę. Animowany dokument Joe Huntinga Poznaliśmy się w wirtualnej rzeczywistości – nagrany w całości w VRChat – życzeniowo uwidacznia zawiązywanie sojuszy, otwarcie się na nowe formy empatyzowania oraz przenikanie się alternatywnych światów oferujących odmienne możliwości interakcji. Reżyser z ciekawością wędruje przez jaskrawo-kolorowe królestwa wprost z doliny niesamowitości, spotykając seksowne ludzko-zwierzęce hybrydy i kapryśne, głupkowate awatary. Odkrywa zakątki, gdzie można chadzać na randki, zwiedza wirtualne klasy, gdzie różowowłosa Jenny uczy języka migowego, czy towarzyszy DragonHeart i IsYouBoi, parze, która zapoznała się dzięki wirtualnej społeczności tańca brzucha… czyli wszystko to, co robi się na zewnątrz, ale przedstawione tak, jakbyśmy mówili nie o „przedłużeniu fizyczności”, a o wypracowywanej przez outsiderów nowej, optymalnej logistyce przemieszczania się. Podobnie jak w Belle Mamoru Hosody, gdzie poddana disneizacji baśń o Pięknej i Bestii została wprzęgnięta w realia lajków i światłowodów. Świat fizyczny, przestrzeń goffmanowskiego teatru życia codziennego zdobi o wiele bardziej „ekscytujący”, hiperrealistyczny internet rzeczy – wirtualna platforma „U”, eskapistyczny świat-ucieczka. Przykłady mnożą się same. W zamyśle z podobnych przedstawień mamy nauczyć się na nowo jak być razem, nawet jeśli metaświaty kojarzymy głównie z mrzonkami kapitaluchów o zdecentralizowanej, opartej na technologii blockchain gospodarce i z aspiracjami dryfującego w nadmiarowość Marka Zuckerberga i jego projektu, który przemienił się w opustoszałe cmentarzysko[6].
[2] G. Debord, Teoria dryfu [w:] Przewodnik dla dryfujących. Antologia sytuacjonistycznych tekstów o mieście, red. M. Kwaterko, P. Krzaczkowski, Warszawa 2015, s. 122-129.
[3] W. Benjamin, Pasaże, red. R. Tiedemann, przeł. I. Kania, Kraków 2005, s. 461-464.
[4] D.B. Shaw, Streets for Cyborgs: The Electronic Flâneur and the Posthuman City, „Space and Culture” 2015, nr 3/18, s. 230-242.
[5] O. Goriunova, The lurker and the politics of knowledge in data culture, „International Journal of Communication” 2017, nr 11, s. 1-17.