Rozmowa redakcji „Zakładu” o książkach nominowanych do Poetyckiej Nagrody Silesius w kategorii debiut za rok 2022
Agnieszka Wolny-Hamkało: W tym roku w kategorii debiut nominowane są trzy książki: dwie z wydawnictwa Papierwdole - „Halal” Ivana Davydenki i „Oprawa skórzana” Pawła Stasiewicza oraz „gościć sójki” Staszka Kaliny Jaglarza - tom wydany nakładem Biblioteki Śląskiej w Katowicach. Co Waszym zdaniem zainteresowało jurorów w tych książkach? Dostrzegacie w nich jakieś podobieństwa?
Jakub Skurtys: Zacząłbym od tego, że w tym roku to nie są książki znikąd, czyli takie, które przeoczono w innych nagrodach. Przeciwnie - każda z nich została zauważona. Staszek był równocześnie nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej, Ivan do poznańskiego Barańczaka i w Kutnie w konkursie im. Artura Fryza, a Paweł choćby w Białymstoku w Kazaneckim. To znaczy, że w jakimś przynajmniej zakresie decyzje różnych gremiów się pokrywają, a ta lista szeroko dyskutowanych w minionym roku debiutów nie jest aż taka szeroka, jak można by myśleć (pewnie jeszcze 3-4 książki wybijały się w podobny sposób). Bez względu na to, czy widziałbym na tej najwęższej liście inne pozycje czy nie, tej nominowanej trójce nie sposób odmówić kunsztu. Wszystkie trzy prezentują własne języki, dość odrębne, dające się rozpoznać na pierwszy rzut oka. Davydenko urzeka topornością, choć w modelu wiersza bliski jest temu różewiczowskiemu, Stasiewicz jest wycyzelowany technicznie, aż nieludzki, ale właśnie przez to tak dramatyczny, a Jaglarz pozornie estetyczny, może nawet przeestetyzowany, ale w tym kontraście między wysokim C jego języka i wszechobecną śmiercią - ludzką i pozaludzką, wytwarza się wartość dodana. Każda z tych książek jest też po prostu dobrze skonstruowana, dobrze poprowadzona narracyjnie - jakby opowieść zmierzała konsekwentnie do ostatniego, mocnego wiersza. Na podstawowym poziomie, jeszcze bez wartościowań - z mojej perspektywy jest to po prostu solidna, poetycka robota, co na pewno rzucało się w oczy w zalewie tomów, które trzeba przeczytać “pod nagrodę”.
Andrzej Graul: Na pewno wybór tych trzech książek można połączyć za pomocą dykcji. Z jednej strony mamy wręcz radykalnie chtoniczną lirykę w “gościć sójki” Jaglarza, która niczym babie lato lepi się do “Oprawy skórzanej” poprzez głęboką (wręcz często podziemną, bagnisto-organiczną) narrację z głębi ciała mówiącego. Być może ta zbieżność “cielesna” w jakiś sposób zainspirowała jurorów do przedstawienia dwóch (nie tak podobnych, ale też nie tak różnych) dykcji poetyckich, wychodzących z tożsamego ujęcia osoby w utworze. Tak też może być z “Halal”, w którym to ciało obce, imigranckie, nietutejsze, jest podstawą do identyfikacji wiersza. Mamy więc ciało dawno rozłożone – naturalne i kulturę próbującą zespolić się z naturą u Jaglarza; u Stasiewicza mamy ciało, które głównie jest oprawą skórzaną dla tego, co pochłaniane, co obserwowane; ostatecznie, mamy też ciało w społeczeństwie, wyalienowane (również poprzez język) u Davydenki.
Kamil Kawalec: Ja bym powiedział, może ryzykownie na początek, że tegoroczny wybór jest o tyle problematyczny, że wydaje się stosunkowo bezpieczny. Prezentowane w finale książki operują w rejestrach, które są już nam dobrze znane. Może nie z odległej historii literatury, ale jeśli spojrzymy na dykcje poetyckie, które powracają w książkach wydanych w ciągu ostatnich kilku lat. Unikałbym jednak wartościowania, a skłaniałbym się raczej do wyodrębniania pewnych szczególnych tendencji i może do bardziej precyzyjnego wskazania zakresu tematycznego, stylistycznego, technicznego. Jeśli chodzi o nowe idiomy, to pałeczkę w sztafecie przejmuje wydawnictwo papierwdole. W obu ich książkach, u Davydenki i Stasiewicza, możemy zetknąć się z mikropęknięciami w języku. U Ivana akcent pada raczej na neologizmy, a u Stasiewicza więcej dzieje się w warstwie semantycznej, co ściśle wiąże się z techniczną tkanką języka.
"Chyba zgadzamy się więc, że nie są to książki, które stawiają silny opór już na poziomie pytań o to, „czym jest wiersz?” lub „jak (w jaki sposób) działa?”."
Agnieszka: Chyba zgadzamy się więc, że nie są to książki, które stawiają silny opór już na poziomie pytań o to, „czym jest wiersz?” lub „jak (w jaki sposób) działa?”. Zauważono książki komunikatywne, jakby wyprowadzone z filozofii pragmatystycznej. Mam na myśli istotną rolę praktyki i doświadczenia - to książki plastyczne, organiczne, pozwalające sobie na omawianie własnych wrażeń, ryzyk, czy (nie)przyjemności. Jest to też jakiś powrót „opowiadania” i pierwsza po czasie rączka wystająca z „ja” (nawet jeśli to „ja” podszywa się pod inne persony), które przez jakiś czas było na cenzurowanym.
Andrzej: Kamil, a co dokładnie rozumiesz przez sformułowanie „bezpieczne książki”? Czy nie kojarzy się ono negatywnie, gdy obecnie to raczej eksploracja języka i nowatorstwo formalne postrzegane są jako kierunki priorytetowe w młodej poezji?
Kamil: Mówię „bezpieczne”, myśląc o nich jako o trzech książkach wybranych z całego morza debiutów, które ukazały się w zeszłym roku. Osobno, każda z nominowanych pozycji problematyzuje się w swój własny sposób i to jest cenne. Jednak pod kątem czytelniczym, zestawiając głosy i style wielu osób autorskich, książki nominowane do Silesiusa nie sprawiają nam większego problemu w odbiorze. Są czytelne, przejrzyste. Wiemy z czym je podać. Jakie mogą stać za nimi konteksty. To bardzo wygodne.
Jakub: Nawet jeśli uciekniemy w ten sposób, to mimo wszystko jest w tym „bezpieczeństwie” coś wartościującego negatywnie, a ja bym nie chciał, żeby w pierwszym zdaniu padło oskarżenie - i to nawet nie w stronę autorów, tylko kapituły, że zdecydowała się na „bezpieczne” wybory. Chociaż to dość typowe dla młodoliterackiego środowiska, którym przecież jesteśmy, że kwestionuje maszynę losującą kapituł zarzutem o bezpieczeństwie, wygodzie czy kompromisach. Ale to, co powiedziała Agnieszka, ma sens, chociaż może nie w pełni się zgodzę z tym powrotem do „ja” u nominowanych (akurat „gościć sójki” to taka książka, w której na pierwszy plan wysuwa się właśnie perspektywa nieantropocentryczna i na pewno nie kwestia tożsamości podmiotu; ale samo „ja” chyba rzeczywiście trochę wraca jako figura do ponownego ogrania). Nie będę oceniał skali eksperymentu, bo nie wszystko musi być eksperymentalne w młodej literaturze, nawet jeśli wydaje się to naturalny sojusz. Natomiast organiczność, cielesność, mówienie o sytuacji podmiotu/ów z całym plastycznym bagażem bycia ciałem zanurzonym w świecie - to rzeczywiście jest nawet jeśli nie komunikatywne, to po prostu zrozumiałe na jakiejś wspólnej, humanistycznej płaszczyźnie, bez intelektualnych wyzwań, którym trzeba było sprostać np. w przypadku nagrodzonego w Gdyni tomu Marcina Czerkasowa.
Agnieszka: Kamilowe „bezpieczne” rozumiałabym jako książki, do których mamy gotowe scenariusze lektury, czyli kompetencje kulturowe, które pozwalają nam je odebrać. Po prostu w nie umiemy. Możemy się zastanowić czy komunikatywność jest jakimś uniwersalnym zarzutem. Moim zdaniem to jest uproszczenie. To znaczy trzeba by zrobić przypisy i do tej „komunikatywności”. Bo wystarczy, że weźmiemy takiego Dycia i już nam się sprawa komplikuje. Nie są to przecież wiersze stawiające językowe bariery, a jednak nigdy byśmy nie wpadli na to, żeby je nazwać „bezpiecznymi”. Bezpieczeństwo może też dotyczyć samych jurorów, którzy np. doceniają książki już docenione. Jako mechanizm to oczywiście niebezpieczna praktyka, którą obserwujemy często w krytyce (powtarzanie rozpoznań autorytetu), ale z drugiej strony czemu nie wybrać książek po prostu najlepszych? Ale tu też z miejsca pojawiają się zastrzeżenia. Bo „najlepszych dla kogo”? Dla czytelnika? Dla jakiego czytelnika? I co to znaczy „najlepszych dla czytelnika”? Bo może najlepsze (uruchamiające, triggerujące) dla czytelnika będą np. te konceptualne, czy te występujące przeciwko niemu. No i tak.
"Niebezpieczne czyli dzikie. Rzucające czytelnika w wir wrażeń, znaczeń i nieprzetrawionych sensów."
Kamil: Niebezpieczne czyli dzikie. Rzucające czytelnika w wir wrażeń, znaczeń i nieprzetrawionych sensów. Książki eksperymentujące z odbiorem. Sprawiające problem w umiejscowieniu ich w konkretnych „bańkach”. Znów, nie chodzi mi o to, że pisanie w bańce jest czymś negatywnym. Jest to po prostu prowadzenie, chciałoby się powiedzieć, szczelnej przygody podmiotu w wyraźnie zaznaczonej rzeczywistości. Takiej, do której mamy dostęp i narzędzia do jej weryfikacji. W tym sensie możemy cieszyć się wyborem tych trzech nominowanych pozycji, że rysują swoisty horyzont, za który nie ma po co wychodzić. Chcę jedynie zaznaczyć coś, co kryje się za tym horyzontem.
Andrzej: Muszę przyznać, że bardzo podoba mi się optyka, którą przyjął tu Jakub, mówiąc o „bezpieczeństwie” jako pewnej „wspólnej, komunikacyjnej płaszczyźnie humanistycznej”. Rozumiem taką perspektywę i dlatego też na „niebezpieczne” patrzyłbym dwojako: albo przegięcie eksperymentalne i przekraczające formalne bariery (popadające w oczywisty zarzut bycia niezrozumiałym lub zrywającym z literaturą na rzecz performance’u/liberatury/happeningu), albo… zupełnie na odwrót. Ustalone, konserwatywne, wracające do sprawdzonych sposobów wyrazu zarówno pod względem formy, jak i treści. Wyobraźmy sobie, że kapituła doceniłaby wiersze nie dość, że jawnie zaangażowane, to jeszcze szeroko rozumiane jako „patriotyczne” czy wręcz „narodowe”. Tu się kłania pozornie „bezpieczny” Davydenko, który całkowicie tej optyce przeczy. Podążając dalej tym tropem, można by stanąć zupełnie na przekór i stwierdzić (pędząc na frontalne starcie z Kamilem), że Kapituła wybrała wiersze niebezpieczne właśnie dlatego, że nie skłaniają się one ku ciągłym eksperymentom awangardowym, a właśnie ku „humanistycznej płaszczyźnie komunikacyjnej”. Chociaż ktoś mógłby to rozumieć jako pewien „krok wstecz” w poezji współczesnej.
Jakub: No właśnie. A już sama retoryka „kroków wstecz” i „naprzód” jest niesamowicie archaiczna, tj. modernistyczna, chyba trochę zgubna, bo zakłada, że istnieje prosta linia rozwoju liryki i my ją znamy, a chyba od tego typu fantazji się już uwolniliśmy. Jako krytyk preferujący eksperymenty i schedę po awangardzie, powiedziałbym, że może trochę tego językowego „uderzenia” czy „uskoku tektonicznego” mi tu brakuje, ale jeszcze gorszy byłby wybór jawnie polityczny, otwarcie zaangażowany, taki na sztandary - w lewo i w prawo. A tu mamy stawkę egzystencjalną: coś jest polityczne, bo polityczne jest samo ciało w swojej najbardziej zwierzęcej lub zezwierzęconej postaci. To są te odsłaniane tkanki Stasiewicza, prekarni bohaterowie Ivana, zrównanie ciał ludzkich i zwierzęcych w sytuacji stanu wyjątkowego u Jaglarza. To są mocne i wcale nie tak bezpieczne elementy, jakby się mogło wydawać na pierwszy rzut oka. nawet jeśli stawką tego pisania nie jest język sam w sobie.
Kamil: To może w takim razie warto rozczytać kategorię „bezpieczeństwa” przez harmonię. Wewnętrzną spójność. Rytm. Potrzebę komunikacji, komfortu. Takie podejście przedstawia naszą trójkę w już nieco innym świetle.
Agnieszka: Wyobrażam sobie, że jurorzy wybierają książkę, która jest estetycznie dwuznaczna, jeszcze nierozpoznana na terenie placu „język”, taką, która wymyka się schematom i bruździ w recepcji. Ale przymus wybierania książek „niebezpiecznych” tylko po to, żeby zrobić sobie podwózkę na eksperymencie też byłby przecież gestem fałszywym. Czuję, że nie ma sensu o tym mówić bez patrzenia na konkretną książkę. Przychodzą mi na myśl sformułowania typu „tak się teraz pisze, tak się nie pisze” lub „tak się teraz nie robi w wierszu”, które pokazują, że „niebezpieczne” może być np. wskazanie książek ustawionych w kontrze do hajpowanych idiomów.
Jakub: I w tym sensie - jakby wbrew kryterium tematu i hajpu - na listę nie wszedł np. „right into pod tramwaj” Anouk Herman, który przecież zaliczał ślizg po salonikach, ale też np. docenione przez nas, czy w ogóle - przez młodoliterackie środowiska - debiuty Jakuba Sęczyka „Święta pracy” i Julka Rosińskiego „streszczenie pieśni”. Ich obecność w trójce pewnie nikogo by nie zdziwiła, ale też w związku z tym - może to właśnie byłoby zbyt bezpieczne.
Andrzej: Ago, ale czy są możliwe książki o (tylko?) „dwuznacznej estetyce”, które jeszcze nierozpoznane byłyby „na terenie placu «język»? Czy ciągłe brużdżenie w recepcji i wymykanie się schematom nie prowadzi nas poniekąd do momentu, w którym będziemy zmuszeni traktować wszystkie wychodzące książki jako sobie równe? To stały zarzut wobec radykalnego pluralizmu napędzanego ciągłym eksperymentem – w pewnym momencie wszystko może się rozszczepić, rozbić i w efekcie zetrzeć na równy pył. Być może kapituła Silesiusa „zaciągnęła hamulec” by zastanowić się nad – poniekąd paradoksalną – głębią Jakubowej „humanistycznej płaszczyzny komunikacyjnej”?
"Radykalny pluralizm nie brzmi najgorzej"
Agnieszka: Radykalny pluralizm nie brzmi najgorzej. Nigdy nie będziemy traktować wychodzących książek jako „sobie równych”, ale pogoń za nowością za wszelką cenę - jako praktyka kulturowa - jest oczywiście czymś, nie wiem, tępym? Ale też czysto teoretycznym. Chciałabym, żebyśmy mieli fajny horyzont, nawet jeśli to horyzont zdarzeń (utopii) i coś realnie przekraczali, ale w literaturze w pewnym stopniu zdarza nam się chodzić po kole. Nie znaczy to, że jesteśmy reakcyjni - stare ciągle wraca przetworzone, w nowej historii, nowych warunkach. Pojęcia są zmieniane i inaczej myślimy wówczas o wierszach. Ale najczęściej są to rzeczy rozpoznawalne, Jakub jako historyk literatury dobrze to potrafi uchwycić i opisać.
Słuchajcie, bo to „bezpieczeństwo” ciągle jest dla mnie podejrzane: jeśli każde słowo ma swoją dialektyczną antynomię, to jakie to byłyby książki (czy wybory) „niebezpieczne”?
Kamil: Książki niebezpieczne to mogą być książki, których kapituła nie wybrałaby do takiego „bezpiecznego” zestawu. Gdyby wyjść poza debiuty wydane w ostatnim roku, to mogliby to być np.: Szymon Kowalski, Emilia Konwerska, Zuzanna Bartoszek, Filip Matwiejczuk, Wojtek Kopeć, Gustaw Owczarski czy może Joanna Łępicka, ale ten debiut jeszcze się nie ukazał.
Andrzej: Jest lista nazwisk, to może porozmawiajmy teraz o samych książkach. Mamy trzy osoby, o trzech różnych dykcjach, które jednak można by spróbować połączyć, zestawić, tak jak zrobiłem chwilę wcześniej poprzez perspektywę ciała. Wydaje mi się, że jest ona wybitnie wyeksponowana w tych książkach: ciało-bagno, ciało-skóra, ciało obce. Co o tym sądzicie?
Agnieszka: Andrzej się ubłocił w książce Staszka Jaglarza, bo oczywiście jest tam chtoniczność i organiczność, którą w polskiej literaturze reprezentowała niegdyś Marzanna Bogumiła Kielar czy Łukasz Jarosz, choć ich pisanie już się częściowo zmieniło. Śmierci zwierzęce i bliskość ziemi, zwierząt, czy w ogóle krajobraz leśno-agrarny jest też oczywiście u Małgorzaty Lebdy, czy nawet u Maćka Bobuli, ale jest to tam zupełnie inaczej napisane. U Jaglarza mamy miejscami neobarokowe, pofałdowane, nadmiarowe pisanie, które samo w sobie jest organiczne i wzniosłe: nawet słowo „sarna” można by uznać za jakoś symboliczne, jeśli chodzi o takie rozpoznanie. A są tu takie rzeczy jak „mozół słów”, pancerze, błony, poddawanie się czemuś, różne „formy” i „treści”. Jest więc ta książka zanurzona w konkretnej tradycji, która została teraz jednak inaczej oświetlona: przez nowy materializm, katastrofę klimatyczną, czy nawet niedawno odkryte przez młodych polskich intelektualistów zeszyty przyrodnicze Marksa.
Kamil: Tak, zestaw z Lebdą, Bobulą jak najbardziej. Ale z debiutów też Monika Maciasz rezonuje gdzieś w podobnych rejonach co Jaglarz. Przypomina mi się też Paulina Pidzik czy debiutująca niedawno Martyna Pankiewicz. Ten ogon mógłby się ciągnąć jeszcze długo długo. W „gościć sójki” tym, co sprawia największe wrażenie, jest ta niesamowicie pełna i bogata metafora. Bardzo obrazowa i bazująca na cielesności. Zniuansowana przy pomocy kruchości i delikatności, ale też pewnej bezwzględności natury.
Andrzej: Ubłociłem się w książce Jaglarza po pachy. Muszę przyznać. Z jednej strony była to lektura dość męcząca, ale w tym pozytywnym, wzbogacającym aspekcie. Wymęczyłem się, bo podróż przez puszczę nie należy do najłatwiejszych. Nie powinna. Puszcza to dzika sfera natury, obca człowiekowi, wręcz mu wroga. Nie może być wytyczonych tras i zdaje mi się, że Jaglarz w „gościć sójki” taki efekt chce właśnie osiągnąć – wykańczającą próbę powrotu do korzeni, zanurzenia w poetyckich błotach. Zakończyło się to ewidentnie rozpadem podmiotu człowieczego, jego rozkładem, ostateczną, dramatyczną próbą powrotu do natury poprzez język. Może nie tyle też powrotu, ile potrzebą zrozumienia tego, co dzikie, obce? Dawno nie czytałem wierszy, które w pewnym momencie byłyby jak zaklęcia szeptuchy, która wprowadziła mnie w bagniska.
Jakub: Coś z tym zanurzaniem i ubłoceniem jest na rzeczy i nie wiem, czy to nie jest dla mnie najmocniejszy element w „gościć sójki”. Przez dużą część książki miałem wrażenie, że obcuję z takim całkiem nieludzkim spojrzeniem, że to jakiś rodzaj eksperymentu z ekopoetyki, ale nie dlatego, że jest o lesie, sarnach, niedźwiedziach itd., tylko dlatego, że wszystkie ciała są tam na równi utopione w rzeczywistości (nie zatopione - utopione, i to jest ta bagnistość, o której mówi Andrzej), objęte jakimś ptasim okiem, tylko że ono zamiast się wznosić, nurkuje, „nurza się w zieloność”. A potem okazuje się, że włączają się w tę narrację ciała ludzkie, że odsłania się wątek imigrancki, puszcza zaczyna znaczyć jako mogiła na granicy polsko-białoruskiej, temat ważny, ale rozegrany w zupełnie innym duchu (językowo, etycznie), niż np. u Agnieszki Holland. Tu wszystko zdaje się istnieć na podobnym poziomie lepkości i organiczności i wszystko jest podobnie skazane na śmierć i rozkład.
Agnieszka: Książka Stasiewicza też tę organiczność dyskutuje, ale jakby w zaciszu domowym, chciałoby się nawet powiedzieć - wewnątrz własnego ciała, kiedy wsłuchujemy się w przesunięcie jakiejś kostki w zawiasie szczęki. Tu najlepiej widać tę wspaniałą technikę, wiersze są dokładnie pozapinane, ale to nie znaczy, że są przewidywalne, zupełnie nie. Bo owszem, poeta cyzeluje, trzyma wiersz nisko przy ziemi, do nogi, do nogi, ale nagle ci wyskakuje z jakimś korzeniem pod zębem i pisze, że tu rośnie ślina na puszystym mięsku - no dla mnie to jest super, takie Janickawe, Śalamunowskie i skampowione znienacka. Te jego uskoki są uderzające, bo wiersze pracują elegancko jak jakieś czarowne maszynki. A on im zawsze żeberko wyłamie.
Jakub: Cielesność jest oczywiście kluczowa w każdej z tych książek, ale u Stasiewicza rzeczywiście jest najważniejsza. To jest coś z poziomu fenomenologii ciała/percepcji, w takich najbardziej filozoficznych kategoriach, chociaż przecież możemy ich nie używać. Przyznam, że w każdej kolejnej lekturze mnie to zarazem ujmuje i zachwyca - dopracowanie wizualne tego projektu, napięcie między kartonową oprawą, tytułem „Oprawa skórzana” i właśnie skórą jako tym, co spina wnętrzności, pod co się zagląda tym dziwnym „okiem widzenia” specjalisty-grafika, czasem groteskowo lub turpistycznie, czasem sterując patrzeniem czytelnika.
Andrzej: To prawda! „Oprawa skórzana” jest dla mnie wyraźnym mostem między „gościć sójki” a „Halal” Davydenki. Stasiewicz wciąż odczuwa prymarne potrzeby głodu, percepcji, określenia siebie w świecie, co uzyskuje poprzez tak obraną konstrukcję podmiotu. Jakub trafnie zauważa, że skóra jest „spinaniem wnętrzności”, tworzy wyraźną granicę między człowiekiem jako istotą społeczną, a człowiekiem jako istotą dziką. Tą granicą jest skóra. Stasiewicz bardzo wyraźnie ogrywa skórę jako materiał, z którego stworzył worek i wrzuca w niego to, co materialne i to, co postrzegalne:
Koszula ma jedzenie
zapach tego z wczoraj
i z wcześniej jeszcze
smaki wyprasowane
slim fit podgrzany
zebrany w jeden
w kształcie ubrania
(CIEPŁY KSZTAŁT)
czy też:
Oczy opowiadają mi ciężkie historie
do wymuszania spania
Gubię ostrość widoku drugich planów
(CIĘŻKIE OCZY)
Nietrudno jest zauważyć, że nawet tytuły czerpią z somatyczności, z tego, co można dotknąć, poczuć, zważyć, ale tylko za pomocą środków poetyckich: „Szczypanie nocy”, „Wysokie lęki”, „Metalowe poczucie”, „Chlapanie brzucha” czy „Zimne tatuaże”. To bardzo trafnie dobrana strategia, którą konsekwentnie i udanie poeta realizuje. Podmiot ograniczony jest skórą, jednakże to, co poza nią, daje się złapać (nazwać) dzięki językowi.
Jakub: A potem też mamy fantazję o bezszwowych kołdrach i ta metafora okładki-skóry-okrycia jako worka, w który ścieka/wycieka całej nasze istnienie - świetne to jest. I jest jeszcze drugi aspekt tej cielesnej wiwisekcji: oddychanie. Tu się cały czas czuwa nad głębokością oddechu, jego spłaszczeniem, za pomocą krótkiej linijki, steruje się - jakby za pomocą komend - wdechem i wydechem. I nie ma w tym oddychaniu żadnej afirmacji, jak ostatnio np. w „Om” Joanny Roszak. Zwykle jednak oddech wiąże się z życiem, witalizmem, jego kontrola to wyciszenie, czasem medytacja. A w tym tomie słyszę takie covidowe echa, i one są bardzo niepokojące.
Kamil: To też propozycja bardzo zwięzła, wręcz minimalistyczna. Licząca się z każdym słowem, z każdą przerzutnią. Ten rygor, który się za nimi kryje wydaje się z jednej strony zbierać w kupę opisywane przez niego ciało, a z drugiej strony, przez swoją wyraźną formę kontrastuje z organizmem, który jest brudny, rozlazły, fekalny, wilgotny, śliniący się całym wachlarzem doświadczeń społecznych.
Agnieszka: Iwan też ma te swoje wiersze-plany, które zaczynał pisać wiedząc, jak je skończy i to zawsze wzbudza szacunek, bo świadczy o kontroli. Ale mimo to jego wiersze są superotwarte. Jakby po prostu szedł z wielką siatką i łowił. Bez marudzenia, że powpadały mu rzeczy rozmaite. Dla każdej z nich znajdzie miejsce w swoim teksćie. MIEJSCE w wierszu - mam na myśli właściwe miejsce. Poza tym Davydenko pokazuje, że żarliwość może być witalnością, dociskaniem barwy, a nie zagajewszczyzną. To, co się tu dzieje - intensywność i tempo - biorą się z dobrej dramaturgii tych wierszy, z tego, że są ponapinane na jednej czy drugiej kontrze. Że tym wszystkim niepokojącym, trudnym przygodom towarzyszy miękka psotliwość, nawet słodycz. Lekkość, zdrobnienia. To daje poczucie autentyczności - jukstapozycja emocji, dialektyczność, rozwinięcia wiersza w innym kierunku emocjonalnym, niż ten, który jako czytelnicy zaplanowaliśmy (z początkiem tekstu) dla siebie.
Jakub: Taka pozorowana przypadkowość trochę. Przypadłość jakaś. A somatyczność Davydenki określiłbym z kolei jako coś z poziomu studium prekaryzacji: on te ciała ogląda w różnych sytuacjach społecznych, nie zawsze mówi jako „ja”, zakłada maski, tworzy sobie bohaterów. Jedno ich wszystkich łączy: są na różne sposoby wyalienowani, a ciało pełni w tym procesie kluczową rolę. Jedni nie rozumieją własnej seksualności, drudzy są narzędziami pracy w rękach kapitału. Wszystko funkcjonuje jak układ pokarmowy, zasilany najtańszym jedzeniem - fast food i jego różne regionalne odmiany (bo w tle jest to też książka o kolonizacji, z ducha postkolonialna właśnie, z ważnym, imigracyjnym tłem) towarzyszą nam z nazw, ale tworzą też wrażenie istnienia w świecie, który działa jak wielki układ pokarmowy. Tak, było to ostrzej dociśnięte i sproblematyzowane choćby w debiucie Filipa Matwiejczuka, a metafora miasta, które nas połyka czy pożera to trop stary jak świat, czyli pewnie z XIX wieku. Tylko że soma u Davydenki sprawia, że wiersz jest nie jak pokarm, masa przesuwana w trzewiach, tylko jak ta kostka, która się strawić nie daje - jest kościsty, różewiczowski, uwiera swoją nieporadnością, anakolutami, ma nas cały czas wyobcowywać.
Kamil: Zgoda, „Halal” Davydenki to książka niewygodna. Ogrywa naszą codzienność, folklor, któremu jest bliżej do disco polo, do muszek tańczących nad kanapką zostawioną na kuchennym blacie. A w tym wszystkim jest ta jakubowa „głębia komunikacji”, zgrabnie ukryte ludzkie odruchy, wrażliwość na drugą osobę, jej sytuację, pochodzenie. Wiersze Ivana sprawiają wrażenie jakby trochę pobalowały i wodziły czytelnika za nos zmianą akcentu puenty, sposobem zapisu, a czasem neologizmem.
Andrzej: Zdaje mi się, że kapituła Silesiusa tym doborem ustanowiła pewien gest wręcz krytyczny, performatywny: to zestawienie ma nas skłonić do postrzegania ciała podmiotu poetyckiego w kilku różnych perspektywach. „Halal” to książka odwrotnie ustawiona wobec Stasiewicza czy Jaglarza. Davydenko korzysta z języka, wychodzi poza ciało, by pokazać to, co społeczne, politycznie i jemu – pozornie paradoksalnie – bliskie, czyli właśnie wyobcowanie:
leżąc
w tamtym
pokoju
żadnych
historii
nie przeżyłem
wszystko
zmyśliłem
po co mam
wracać
(***)
Dobitniej to podejście nakreślają frazy: powiedz gdzie/boli najbardziej/będę tym miejscem („Powiedz gdzie”) lub utwór „Chciałem napisać wiersz o wojnie”, w którym poeta mówi wprost: swoboda poetyckiego wyrazu ma z jednej strony służyć czysto pragmatycznemu zaspokojeniu podstawowych potrzeb, z drugiej jednak wciąż przypomina o „obu stronach/ drutu kolczastego/ o śpiącym człowieczeństwie”.
Jakub: A nie sądzisz, że właśnie ta puenta „o śpiącym człowieczeństwie” to jest taki moment dociśnięcia tego wiersza? I w ogóle w poetyce Ivana są takie momenty „za bardzo”, jakby dopowiedziane, dociśnięte do dechy… To też mój problem z tą książką - czasem mam wrażenie, że chce „za bardzo”.
Andrzej: Zgadzam się z tobą, widać tu pewien gest, próbę zerwania w „poważniejszym”, może dobitniejszym kierunku, czym poeta definitywnie puentuje przecież całą książkę: „Tak jakby język był zimnym nożem, którym dotychczas/ tylko się bawiłem”. Tutaj wracam do pierwszej myśli o „bezpiecznych” i „niebezpiecznych” wierszach – poezja jako formalna zabawa, eksperyment ostrzem, które przecież nie tylko może zranić, ale może też zostać użyte jako uniwersalne narzędzie. Może Davydenko specjalnie dociska, by… się przecisnąć lub wręcz wycisnąć coś z kogoś? To ciekawy trop, a kontekstem jest tu diagnoza Kamila: mało przecież było w ostatnim roku książek po prostu „niebezpiecznych”, noży, którymi można się zranić, którymi można podważyć zamki, pociąć coś… Może zaciągnijmy hamulec? Czyżby to chciała nam przekazać kapituła Silesiusa? To pomysł na inną dyskusję.
Jakub: To takie bardzo nowofalowe, bardzo na serio, w sumie przemawia do mnie. Ale wezmę w takim razie jeszcze w obronę noże Stasiewicza, bo to też książka, którą można się „pociąć”, tylko trochę inaczej. Ona też jest „krojona” - na zimno, okiem grafika, który cały ten precyzyjny układ somatyczno-tekstowy zaprojektował, trudno ją w ogóle czytać bez tego elementu - bez pionowych i poziomych cięć, „ilustracji”, całego efektu składu. Wiem, że młodzi autorzy chcą coraz częściej sami sobie projektować okładki i robić skład - nie wynika to z oszczędności, tylko z ich przekonania, że zrobią to lepiej, niż profesjonalny wydawca. Chcą eksperymentować w warstwie wizualnej. I na ogół wychodzi to przeciętnie - gdzieś to się rozchodzi w szwach. A tu szew, krój czcionki, sposób cięcia - to takie sygnały, że można połączyć kompetencje i dostajemy obiekt, który trzeba czytać całym ciałem, śledzić ruchy gałki ocznej, dotykać ściętych krawędzi.
Kamil: Książka Stasiewicza wydaje się być najbardziej konceptualną z tego zestawu nominowanych. Wręcz sprawia wrażenie projektu poetyckiego. Z kolei u Jaglarza bardzo wyraźnym, wizualnym cięciem są linie, które podkreślają tytuły i oddzielają je od ciała wiersza. Często są one też jego pierwszym wersem. Daleko i blisko wydaje się być Ivan, który na okładce skorzystał z obrazu Tomasza Kręcickiego „Rosół”, co pozostawia autora „Halal” w przestrzeni kuchni/restauracji pełnej niespodzianek.
Andrzej: U Jaglarza to ostrze przyjmuje zupełnie inną formę niż u dwóch pozostałych poetów – jest zardzewiałe, rozpadające się. Niczym ostrze Morgulu rozkłada ciało ofiary, zatruwa i wrzuca do bagna… Stasiewicz wyciął sobie impresyjny worek ze skóry, Davydenko korzysta z poetyckiego noża już nie w formie zabawy… Wyszliśmy z pewnego roboczego założenia, że są to „bezpieczne” debiuty, jednak w trakcie rozmowy otworzyło się wiele wątków i padło kilka ciekawych uwag, które niuansują tę koncepcję. Z pewnością mamy do czynienia z trzema wyraźnymi książkami, trzema oddzielnymi (a jednak gdzieniegdzie zbliżającymi się do siebie) dykcjami skonstruowanymi za pomocą trzech zupełnie odmiennych idiomów… W tym roku kapituła Silesiusa dokonała naprawdę ciekawego wyboru, który można wręcz – jak mimochodem wspomniałem – traktować jako pewien gest performatywny, instytucjonalne „zaciąganie hamulca” w eksperymentalnym pędzie. Czy to jednak znaczy, że wytracamy tempo? Że wypala się awangardowe paliwo? Nie wiem, ale z chęcią porozmawiałbym z wami o tym przy innej okazji. „Zakład” się kłania jak zraniona łania. Over & out.
Komentar