Kurde, no, mówili nam, żeby nie sikać do tej wody. Jak byliśmy mali, to w kółko o tym gadali. Pamiętaj, chłopaku młody, nigdy nie sikaj do wody – to oczywiście żart mojego ojca. Sam zresztą średnio się tego trzymał – parę razy widziałem, że sikał do rzeki. Był pijany, zasadniczo jak zwykle. Przykładał potem palec do ust, tak jakby to jego sikanie miało być naszą tajemnicą, no i zasadniczo, kurde, nią było. Faktycznie nikomu nie opowiadałem o tym, że ojciec sikał. Wszyscy sikali, więc o czym tu gadać?
Jak wieczór był ładny, to się siedziało na plaży i piło piwo. Puszka za puszką – chciało się sikać. I wtedy wszyscy do rzeki. Stali czasem po dziesięciu obok siebie i sikali. Żaden się nie bał. Wydawało się, że to nie jest jakieś specjalnie niebezpieczne, nie bardziej niż palenie, nie bardziej niż powrót samochodem do domu, przysypianie za kierownicą, drzemanie z papierosem.
Mówili nam, kurde, żeby tak nie robić, ale przecież każdy tak robił. Doszliśmy więc do wniosku, że to taki straszak, coś jak nie rób zeza, bo ci tak zostanie, nie jedz pestek, bo ci wyrośnie drzewo albo właśnie może jedz, bo cię wiatr porwie. Chcesz sikać przez sen, to się dalej baw zapałkami. A my wszystko to, kurde, robiliśmy i jakoś nic złego się nie działo.
Więc tego wieczora siedzieliśmy jak zwykle w trójkę: Łysy, Siwy, no i ja. Z nikim innym się nie trzymaliśmy i nikt inny się z nami nie trzymał. No nie byliśmy lubiani, ale nic sobie z tego nie robiliśmy, co nie? Ubieraliśmy się na czarno, od kiedy tylko po raz pierwszy usłyszeliśmy metal. Do zdjęć pozowaliśmy, robiąc różki z palców. A teraz siedzieliśmy na plaży w glanach do kolan, piliśmy piwo i słuchaliśmy Suffocation z telefonu. Już parę razy ktoś do nas krzyczał, żeby to ściszyć. Zasadniczo nic, kurde, nowego. Zwykły piątek. Rozmawialiśmy o Aleisterze Crowley'u, bo właśnie go odkryliśmy. Najpierw Łysy mówił jakiś fakt, który ostatnio wyczytał, potem Siwy coś dodawał, a na końcu ja. Zasadniczo zgadzaliśmy się z tym, że czyń swą wolę, niechaj będzie całym prawem i w sumie dlatego nie chcieliśmy ściszyć, choć czasem rzucali w nas kiepami.
Nie byliśmy lubiani, to fakt, ale czym tu się przejmować: wszystko jest prawdziwe i fałszywe.
Słuchaliśmy Suffocation z telefonu, rozmawialiśmy o Crowley'u, piliśmy piwo za piwem. Glany tonęły nam w piasku. Krzyczeliśmy „spierdalaj!”, kiedy w naszą stronę leciał kolejny kiep, krzyczeliśmy „sam spierdalaj”, kiedy w naszą stronę leciało „spierdalaj!”. Glany tonęły nam w piasku. Glany tonęły nam w piasku.
Gdzieś między Cataclysmic Purification a Mental Hemorrhage Siwy wstał i poszedł przed siebie. Zasadniczo nic wyjątkowego, pewnie chciał sikać. Ale wracał taki nieswój, trochę go znosiło na boki, a wypiliśmy przecież, kurde, ze dwa piwa, może z trzy, w każdym razie nic wyjątkowego.
– Ryba weszła mi do dziury – powiedział i zanim mogliśmy się zastanowić o co chodzi, zemdlał. Kiedyś dodawałem, że zbladł, ale ktoś mnie złapał na tym, że skąd mogliśmy wiedzieć, przecież było ciemno. Kurde, fakt, teraz już tak nie mówię.
Więc zemdlał, a my go cuciliśmy jak na filmach, biliśmy w policzki i wlewaliśmy mu piwo do gardła. Może to drugie to, kurde, nie był taki najlepszy pomysł, ale zasadniczo pierwszy raz się znaleźliśmy w takiej sytuacji.
– Dzwońcie po karetkę – wycharczał Siwy i znowu zemdlał.
– Nieustannie poznawaj to, co sprawia ci ból! – krzyczał Łysy, dalej cytując Crowleya.
– Lgnij do bólu! – wtórowałem mu, potrząsając ramionami Siwego.
– Ludzie, którzy unikają fizycznego lub psychicznego bólu, są mali – kontynuował Siwy.
– Lgnij do bólu – krzyczałem znowu, bo jakoś nic innego nie przychodziło mi do głowy.
Nasze rady nie były jednak specjalnie pomocne, zasadniczo.
W końcu przyjechała karetka i zabrała Siwego. My z Łysym jeszcze trochę posiedzieliśmy na plaży, ale gadka się nie kleiła.
– Pijmy to, co harmonizuje z muzyką duszy – mówił raz po raz któryś z nas, gdy podnosiliśmy do ust puszki z piwem. Chwilowo nie wiedzieliśmy, co to by mogła być za muzyka, bo akurat tym razem nie Suffocation.
Zasadniczo dopiero kilka dni później dowiedzieliśmy się, co się stało Siwemu. Oczywiście, wbrew ostrzeżeniom, sikał do rzeki. Ale wszyscy sikali, a jakoś nikomu nic się nie stało, a jemu tak. Kiedy pierwsze krople moczu spadały do wody, ona już tam była, choć nikt by jej po ciemku nie zobaczył: kilkunastomilimetrowa ryba z otworem gębowym najeżonym zębiskami. Skuszona zapachem mocznika wyskoczyła ponad powierzchnię. Odważnie brnęła w górę strumienia. Weszła przez dziurę w penisie i szła dalej po cewce moczowej. Dopłynęła aż do pęcherza, gdzie zorientowała się, że znalazła się w pułapce. Zdechła. Zasadniczo zgubiła ją sympatia do mocznika.
Rybę należało usuwać operacyjnie. Przez jakiś czas istniały obawy, że mogła ona złożyć jaja w pęcherzu Siwego, więc często chodził na obserwację. Śmialiśmy się, że jest, kurde, w ciąży, ale mu nie było za bardzo do śmiechu. Dość powiedzieć, że od tego czasu już serio nikt nie sika do wody.