ilustracja, Maria Michalska
Wszyscy piękni chłopacy kochali się w mojej siostrze.
Wszyscy piękni chłopacy kochali się w mojej siostrze. Wiadomo przecież, że począwszy od pierwszego etapu edukacji, gdy chlebek, to bebek, a wielbłąd to jebłąd i bawi to wszystkich niesłychnie, doprawdy wszystkich, wykształceni nauczyciele przekonywali nas, że w każdej legendzie leży ziarno prawdy. Coś jak podwaliny dobrej historii. “To”, konkretnie “to” ziarno jest wyjątkowo dorodne, jędrne i kształtne (i oczywiście idealnie wpasowuje się w dłoń każdego mężczyzny, małego, dużego, grubego, chudego, łysego i kudłatego). Do tego stopnia, iż wszystkie czarnoziemy ziemi, tej ziemi, łakomie na nie spoglądają i śnią o nim mokre sny o kiełkowaniu. Oświadczam zatem, świadoma praw i obowiązków, że nie zdarzyło mi się w ostatnim czasie powiedzieć nic bardziej oddającego realia mojego żałosnego żywota, ponad wyznanie, że wszyscy piękni chłopacy kochali się w mojej siostrze. Tylko ślina i śluz ślimaka, ewentualnie woskowina. Możesz mnie śmiało postawić na jednej półce z rekluzami, rekluzkami, stylitami, stylistami i kluskami, pierogami i co ci wyobraźnia na język przyniesie, (to coś jak pies na łańcuchu i te wydeptane półkola niczym fosy wokół budy, ślad po wykopaliskach tęczy). Wszyscy święci samotnicy i ja- eremitka z podlasia z przykościelnej przybudówki.
Nacięłam skórkę i żywica popłynęła cienką strużką. Mój mózg pracuje na najwyższych obrotach, czego nie mogę powiedzieć o pamięci. A przecież są jeszcze noce, a noce to sny nieujarzmione, a sny to pytania, a te stanowią wyjątkowo przykry wrzód na dupie, który paskudzi się i sączy się z niego ropa. Takie bardzo to fuu i nie wiesz co zasłaniać w pierwszej kolejności, oczy czy nos. Bo czy to możliwe, że w samym środku serca, obrośnięty tkankami jak pnączami bluszczu jest mały kamyk i czy możliwe (oby!), że to bursztyn? Proste, że jeśli już coś mam tam mieć, to niech to będzie z górnej półki, niech błyszczy i zieje ogniem jak smok, tak sobie wymarzyłam. Wisienką na torcie niech będzie błonkówka w środku, jak w trumnie, jak faraon w piramidzie. Błyskotka z trupem. Jebać bursztynowe komnaty, ołtarze, czas na bursztynowe groby. A inkluzje w stolicy mojego serca niech będą częste i pozbawione jakiegokolwiek sensu. Śmiertelne pułapki. Wreszcie budzę się zlana potem i zastanawiam się na głos, bo dobrze czasem by coś wybrzmiało, tak dla efektu, to mówię innym, a między bogiem a prawdą, jedyny efekt, o którym może tu być mowa, to efekt samotności. I czy tylko mi śni się ten sam sen, zupełnie jak ten o wypadających zębach, gdy tylko jestem zbyt spokojna i trzeba rozruszać wodę w na dnie uszczerbionej szklanki.
Uprasza się, wszystko ma być bez znaczenia, bo znaczenie wszystko komplikuje znacznie, znaczenie ryje korytarze pod skórą, znaczenie żłobi zmarszczki, znaczenie wyrywa człowieka na kilka lat z jego naturalnego środowiska, zaburza delikatną homeostazę i prowadzi do spadku bioróżnorodności na wykurwiście wiele lat. Nie do zliczenia na palcach. Matematyka wyższego stopnia.
Dla twojego dobra, odruch serca, jest w nim kamyk, ale dalej jest ruchawe, przypominam, że nie można mi ufać na słowo. Pamięć jest jak fale, jak przypływ i odpływ. Fala uderza o brzeg, fala nie pyta, fala przychodzi i zabiera, co chce, kiedy chce i oddaje, co chce, zostawiając zarwane klify. Robi misz masz w głowie, robi pifpaf rewolwerem na kapiszony, głupia zabawa w udawane śmierci, zabawa w udawanie. Celuj i bądź skuteczny, albo wypierdalaj stawiać babki w piaskownicy. Grzeczny bądź tylko, dziel się, nie bądź małym niewyrośniętym chujkiem i stul pysk. Zabawa, tylko się złapać pod boczki, albo kręcić obery i śmiać, śmiać w sposób taki, że wiesz, że syci, że najada, że w opór nasycony tymi wszystkimi kolorami tęczy. Śmiej albo rzygaj, czy to nie w rzeczy samej zupełnie to samo? Więc rechotaj, więc chichraj się ostentacyjnie, niech obrazoburczo będzie, waginy i penisy w spazmach tańczą lambadę, że aż klecha w wykrochmalonej po ostanie niesforne zagięcie na sutannie, tak, dobrze myślisz, to ten sam, co rozsuwał bluzkę na religii, ten sam, co grał piękne i rzewne pieśni o rozpiętym na krzyżu jak sokół na niebie. Ten, co zapraszał na plebanię, a od progu wręczał ci odkurzacz, o siostro czyń dobre uczynki, a będą ci w niebie zapisane. Krwią, będą i potem i spermą, ale wiedz będą zapisane. Ten sam, twarz zalana czerwienią; gniew wychodzi przez skórę, barwami piekła, krąg za kręgiem, a każdy ma swój odcień; teraz kiwa palcem z epicko surową miną na ciebie siostro, to znaczy na mnie. A wszystko to wygląda przekomicznie przez chwilę tylko, a potem zbiera cięgi za krindżowość do kwadratu. I jak tu się nie zgubić i ścieżki prostej trzymać, how ridiculous it is. Możesz pocałować mnie w dupę, chciałoby się rzec, a jedynie przesuwa się językiem po spierzchniętych wargach. Jak zabawa to zaba, powtarzając za klasykiem, a nóżka sama chodzi.
Witaj w moim świecie, chodzimy tu na palcach, a czasem do tyłu, i nie, nie zgodzę się, że jestem zbyt surowa, nie tak jak mięso, jak sushi, jak surowy ale sprawiedliwy ojciec, ociosana jak głaz. Bliżej mi do niebieskich migdałów, albo do spróchniała drewna przeżartego przez żarłoczne larwy owadów, przychodzi mi ta myśl szybko. Jestem sprawna na wyrywki i lubię się w słowie larwa, onanizuję się wypowiadając je głoska po głosce. Przepadam za tym, jak beztrosko spływa po języku, jak przesuwa się, jak język odbija l od wałku dziąsłowego i mogę bezwstydnie zamruczeć srogim r. Joga i sex w jednym. Czerw już mi nie leży tak dobrze, jak pies na przykład czy suka. Cedzę go niechętnie i nie bez obrzydzenia. Nadstawiam uszu jak sarna, mała słodka kózka bambi w polu kukurydzy, a potem węszę długo i skutecznie jak wilk. Jestem ofiara i oprawcą swojej opowieści. Hip hip hura, hip hipo kamp. Pamiętamy, to co chcemy, jak chcemy, pamięć subiektywna, wybiórcza i chroma wyrzuca to, co mogłoby niekorzystnie wpływać na odbiór nas samych przez nas samych. Pierdolenie o hipokampie gra mi na limbie, a limb herbatniczek, rozkręca mi inbę, bez kitu. Kuśtyka moja pamięć, porusza się o kulach i pielęgnuje to co złapane, zepsute, nadgniłe, lepkie i śliskie, wszystkie te owoce, które spadły zbyt wcześnie ze śliw, jabłoni, grusz i wiśni, drylowane przez tłuściutkie białe larwy. Moje larwiątka, moje słodkie muszki owocówki. Po chuj pamiętam właśnie to, głębokie żłobienia korytarze, wąwozy i kanały, blizny i to, że każde rozdanie kończyłam z czarnym piotrusiem w ręku. Ograna przez moją piękna siostrę, smukłą, o latynoskiej urodzie i te jej włosy, drobne fale rozkołysane na wietrze, długie proste nogi, kształtne biodra i wabiący zapach skóry.
Wszyscy chłopacy, których kochałam, kończyli w paszczy modliszki i w to też możesz mi uwierzyć. I chociaż być może, ale nie, że mowa moja przyjmuje nader żałosny ton, i trąca o fałszywe nuty, to musisz, bo ktoś musi. Wolałabym jednak, żebyś chciał, tak po prostu chciał, tak będzie miodniej. Słodki będziesz taki i mój, dla mnie będziesz. Nie upodobuj sobie jej, nie zapraszaj do stołu, pozbaw strawy. Chociaż ty, “jedna maluczka dusza”.
Ja jestem zaprawiona w bojach, nie raz i nawet nie dwa adaptowałam się do niesprzyjającej sytuacji, jak obejść się smakiem i palce lizać. Musiały mi wystarczyć ości, obierki. Wylizywałam resztki z talerzy, wydziobywałam okruchy z pod stołu, wszystkie ogryzki, głębiej nawet, po pestki. Musiało mi wystarczyć. Starczało. Krukowatej stołującej się w przy osiedlowych śmietnikach. Skrawki, śmieci, jesteś tym co jesz. Ktoś mówił do mnie, może TO był bóg, z migoczącego pudełka, a w pokoju obok nadawali program śniadaniowy. W obliczu nadchodzących zmian klimatycznych sztuka adaptacji, to całkiem przydatna umiejętność.
Modliszka w gruncie rzeczy była dobra, osobliwie dobra, a to było wkurwiające podwójnie i wprawiające w prawdziwą konsternację. Syndrom sztokholmski na pełnej piździe. Podejmowałam trud rozmowy z nią na tematy ważkie i ważne, ale zazwyczaj, nietraf, trafiałam na jedną z pór jedzenia. Mówiłam, a ona spożywała. Z ust jej wystawały nadtrawione kończyny (i kruchy szkielet siostrzeństwa), a ja patrzyłam jak zahipnotyzowana, jak w transie, jak chrząstka ucha wysuwa się z jej aparatu gębowego typu gryzącego i spada wprost pod moje nogi. Znałam tę chrząstkę, idealnie skrojoną pod moje usta, palce, a więc i ty. Zaskocz mnie czymś. Długie konanie jest karą za grzechy, niech będą ci darowane. W geście bezradności i poczuciu całkowitego niezrozumienia, wzruszałam ramionami, odwracałam na pięcie i opuszczałam jadalnię, dalszy monolog wydawał mi się stratą czasu. Addio!- rzucałam od niechcenia i szybkie- smacznego, niech ci kość w gardle nie stanie, niezgody kość między nami. Czy wszystko można tłumaczyć naturą stworzenia?
Dawniej był taki zwyczaj, który zakazywał sprzątania w domu zmarłego aż do 30 dni po śmieci, by przypadkiem zbyt wcześnie nie wymieść jego duszy. Ja zwykłam bez zwłoki otwierać wszystkie drzwi i wszystkie okna, aby ułatwić odejście duszom. Nie płaczę, płacz zatrzymuje je w progu. A ja nie chcę się o nie potykać. Chcę je oddać morzu. Wyrosłam już z przeświadczenia, że zawsze musi być jakaś puenta.