top of page

Jędrzej Chrząstek - noc, kiedy mężczyźnie ukazał się lej




tej nocy mężczyznę obudził dźwięk, jakiego do tej pory nie znał. zerwał się na nogi, rozejrzał się po sypialni, ale nie dostrzegł niczego dziwnego. wszystko było w porządku, wszystko było na swoim miejscu. pokój istniał w formie, w jakiej istniał przed snem. jego partnerka, zaspana i niewzruszona, jakby niczego nie słyszała, uchyliła opaskę na oczy i wymamrotała tylko, żeby się nie wiercił. 


mężczyzna ruszył w stronę dużego pokoju, a gdy upewnił się, że i tu nic nie spadło, że wszystko stoi nieruchomo na biurku, stoliku, na półkach i regale, usiadł na skraju kanapy i odpalił papierosa. zaciągnął się – dym leniwie rozlał się w powietrzu, a on pomyślał, że to pewnie sen, którego już nie pamięta, że pewnie spadł w nim z wysokości, albo zrzucił coś ze stołu, a jego umysł wyolbrzymił fantasmagorie. coś jednak przyciągnęło go do okna – spojrzał i wiedział, że coś się tam zmieniło, był tego pewien, nie wiedział jednak co. wstał, zaczął przeczesywać wzrokiem podwórze, krzaki, plac zabaw. w niedalekiej odległości od huśtawek, pod drzewem, zauważył jakiś niewyraźny kontur, który nie dawał mu spokoju. sięgnął po okulary leżące na stoliku, wytężył wzrok i ujrzał lej, sporej wielkości dziurę, która pojawiła się znikąd. powiązał ze sobą te rzeczy i cicho wycedził przez zęby: rakieta. przejrzał telefon i serwisy informacyjne, ale wszędzie cisza. jeszcze raz przyjrzał się dziurze. wydawało mu się, że coś z niej wystaje, że jest to jakiś pręt albo, no właśnie, rakieta, a więc niewybuch! rozejrzał się po oknach sąsiedniego bloku, ale nie zauważył, żeby kogokolwiek to interesowało, tak jakby nikt oprócz niego nie obudził się na dźwięk uderzenia. 


nie lepiej było rano, kiedy zagadnął o to swoją partnerkę. ta wprawdzie potwierdziła, że się obudziła, ale uważała, że to kwestia jego nocnych podróży do dużego pokoju i śmierdzących fajek, które pali, mimo jej wyraźnego zakazu i dezaprobaty. kiedy poprosił ją, żeby spojrzała na lej, wzruszyła tylko ramionami i powiedziała, że to pewnie pies wykopał, jakiś duży, może labrador albo inny pitbull. i rzeczywiście, mężczyzna uznał, że lej wydaje się mniejszy niż wczorajszego wieczoru. nie było zresztą czasu, żeby dłużej się przyglądać, bo mężczyzna i kobieta spieszyli się do pracy. "skoro nikogo to nie obeszło, to chyba mogę to zignorować", pomyślał i zamknął prędko drzwi. 


lej nie zniknął jednak po powrocie do domu, a co więcej, mężczyzna widział go wyraźniej niż rankiem. "to zwidy, za dużo pracuję, za dużo stresu", pomyślał, "ciągle mnie łapią nerwobóle, ataki paniki, chroniczne zmęczenie, a teraz najwidoczniej mam coś ze wzrokiem. tak, na pewno pogłębiła mi się wada i teraz to co dalej, jest bliżej, a to co małe, większe, to co wyraźne, niewyraźne i tak dalej". odetchnął głęboko i wyrzucając dziurę z głowy, zabrał się za przygotowywanie obiadu. 


wrzucając makaron do osolonej wody, tnąc marchew w cienkie słupki, czosnek w plasterki i pomidorki na ćwiartki, w ogóle nie myślał o widoku za oknem, eksplozji, przewidzeniach. tym bardziej zdziwiło go to, co zobaczył po obiedzie. nie ma rakiety albo tego, co wyglądało jak rakieta. nie ma tego metalowego kija, wetkniętego w dziurę. zniknęło, wyparowało. po chwili wahania odetchnął znowu – "śmieciarze!" powiedział na głos, no tak, śmieciarze, złomiarze, zabrali, przecież to cholerstwo musiało ważyć z tonę. teraz pewnie wiozą na chybotliwym wózku do najbliższego skupu. ale w tym samym momencie, w którym wypowiedział te słowa, uzmysłowił sobie, że skoro rakieta zniknęła, to znaczy, że ktoś ją widział, że ktoś również zauważył dziurę, że jest namacalna, że to nie przywidzenie i jakiś ot dół wykopany przez psa, tylko najprawdziwszy lej po bombie, która najwidoczniej spadła i nie wybuchła, a która teraz zniknęła i jej nie ma. 


to wszystko bez sensu, przecież nie ma żadnej wojny, nikt o tym zdarzeniu nie mówił, żadna stacja telewizyjna nie podawała tego do wiadomości, portale nie robiły klikbajtów, ten czy inny minister, czy starosta nie wydał oświadczenia. spadła bomba, ale obeszła tylko ich, to jest mężczyznę i jakichś złomiarzy. "może to nasza rakieta?", pomyślał, "może wojsko nocą ją zgubiło i teraz, żeby nie wzbudzać zamieszania, pozbyli się jej, to jest prawdopodobne, że nasze siły zbrojne, ot zgubiły rakietę, spadła z samolotu lub helikoptera i ten czy inny minister wysłał saperów, którzy przebrani za pracowników mpk czy innych śmieciarzy, szybko ją zabrali na poligon?". ale te wszystkie wytłumaczenia, które gromadziły się w jego umyśle nie tłumaczyły obojętności sąsiadów, a przede wszystkim reakcji jego partnerki. z drugiej strony nasunęła mu się myśl – "jesteśmy stale bombardowani informacjami, doniesieniami, relacjami z tego czy innego zakątka świata, może nikt po prostu nie zauważył, może rzeczywiście, nikt nie zauważył, że rakieta jest rakietą, że spadła wprost na plac zabaw, że sterczała tam, wbita w ziemię, przez dobre kilkanaście godzin. w końcu ludzie mają pracę, obowiązki, umówione spotkania, hobby, zajęcia z karate i jogi, więc co ich obchodzi jakiś tam kawałek metalu, jakiś drąg, nie duży zresztą, który pojawił się w nocy, a po południu już go nie ma. skoro zniknął, to może wcale nie był ważny, więc co to kogo właściwie miałoby obchodzić?".


kiedy kobieta wróciła do domu i usłyszała rewelacje mężczyzny, zapytała tylko: "to tam coś było wbite?". jednak bardziej od nagłego zniknięcia rakiety zafrasował ją stan mężczyzny. przemęczony, zestresowany, nadgodziny co chwilę. "ty się chcesz wykończyć, to widać, ty masz taki pęd, autodestrukcja, a co gorsze na mnie też to wpływa", powiedziała, "ty nie możesz tak żyć, bo ja się martwię potem, że masz te swoje ataki, że oddychasz głośno, że coś ci świszczy w płucach i teraz ta rakieta. rakieta, która zniknęła, a skoro zniknęła, to chyba dobrze? dziurę też zaraz zasypie ktoś albo pies jakiś ukryje tam kość i jak w bajce disneya zakopie, zapomni i tyle z tej dziury".


mężczyzna wyszedł wieczorem na papierosa i pokonując swoje obawy podszedłem do dziury. coś go tknęło, mnie, żeby podszedł, zobaczył, żebym wziął grudkę ziemi. powąchać, rozetrzeć w palcach. dziura jak dziura, myśli mężczyzna, żeby upewnić się, że nie ma się czego bać. osiedle śpi, zasypia, okna ciemnieją, w którymś błyska ostre światło telewizora. za blokiem poszczekuje pies, bo to jego ostatni spacer i musi zaznaczyć, żeby wszyscy wiedzieli, że jest, chodzi, że powróci jutro. nasz bohater, mężczyzna, wsuwa nogę do leja, coś go do niego ciągnie. ziemia osuwa się ruszona butem, a on myśli o lawinach. kuca, ja kucam, przysiadam na brzegu i razem z lawiną, wpadam do leja. nic nie czuję, nic się nie zmienia, grunt nie jest cieplejszy, ani zimniejszy. ale potem jakby szept albo jakieś szumienie, z dołu, poniżej stóp, więc znów się kurczę, przykładam ucho i coś, rzeczywiście pod ziemią szumi, a ja, głupi, myślę, że to pewnie rura. ciepłownicza, kanalizacyjna, rura ze ściekami, odpływ, szambo. zaczynam kopać i nagle mnie uderza, że to głosy, że coś tam, pod ziemią mówi i ciągnie mnie, mam takie wrażenie, że muszę usłyszeć. i w końcu zapada mi się noga, wpada w coś, nie wiem jak to nazwać, ale nie jest to ziemia, tylko pustka, nicość, nic nie czuję. kopię dalej i nagle słyszę wybuchy i wrzawę. gąsienice skrzypiące pod ciężarem wozu, a potem szum samolotów i kolejną eksplozję. wtaczam się, przebijam przez ziemię, bojąc się nagle, żeby nie spaść, bo w głowie roi mi się, że przebiłem firmament i spadnę z hukiem w środek innego świata. a jednak kopię i wszystko szumi, coraz głośniej, można wyodrębnić poszczególne wybuchy, kopię i zaraz tam zejdę, wprost w szum.


bottom of page