top of page

Justyna Hankus - Margot



Najpierw był złoty haft na szacie biskupa, pnący się w górę i w górę, aż do zakończenia małą głową, wysoko niemal pod sufitem. W pulchnej twarzy dwie rozgniewane źrenice. Chciałam, lecz nie mogłam wydobyć słowa. "Margot, ty kurwo", mówiłam w myślach do siebie, ale słowa nie wychodziły z ust i biskup patrzył czerwieniejąc coraz bardziej a skóra robiła mu się wilgotna i błyszcząca. Burbon milczał jak ja, popatrując w górę transeptu.


Nie pamiętam już, który mnie popchnął, chyba Henry, a może Karol? Wykrztusiłam stłumione przekleństwo, co biskup wziął za tak, więc mogliśmy pod znakiem krzyża wstać z klęczek i przejść wzdłuż nawy, między ludźmi, których było tak dużo, że przydeptali mi tren – zerwał się z moich ramion i już został na posadzce rozdarty. 


Nie mogę myśleć jasno, błyskają flesze, bolą mnie włosy skręcone w ciasne spirale, które przytrzymują szpilki, każda z ciężką perłą oprawioną w złoto. Po wyjściu z kościoła myślę już tylko o tym żeby je wyjąć, a głowa kiwa mi się na boki.


– Margot, ty kurwo, ha ha ha, przyjdę do ciebie z braćmi, weźmiemy co nasze – na schodach kościoła Henry mówi to całkiem głośno, choć niby szepcze mi do ucha.


– Już już – odzywa się matka za nami – Przestańcie dokazywać, ślub ma być pokojem.


Wtedy Henry pluje pod nogi i łapie się za krocze w niewybrednym geście.


– Zabijemy ich wszystkich – mówi, a ja głupia rzucam się do niego, żeby mu wydrapać oczy, choć przecież nie chciałam być poślubiona Burbonowi, ale Henrego nienawidzę najbardziej ze wszystkich. Burbon Nawarrczyk wiedzie mnie do zamku, a ja marzę o skręcie, wygodnych dresach i okularach przeciwsłonecznych.


Zostaję sama w komnacie, służka wychodzi po ciepłą wodę, więc natychmiast wyplątuję z włosów klejnoty, które spadają wzdłuż ramion. Zsuwam suknię i zostawiam ją jak gniazdo na podłodze. Nasłuchuję pod drzwiami, po czym wymykam się z komnaty tajnym przejściem, schylona, półprzejrzysta stąpam cicho podwijając koszulę, boso zbiegam po zimnych schodach, cały czas słysząc ich bijące za szybko serca. 


Stop. Ktoś idzie. 


Wstrzymuję oddech i przyciskam się do ściany, lecz to tylko moja stara nauczycielka, półślepa, półgłucha niesie dziennik pod pachą, żeby sprawdzać obecność wśród kaczek, które obsrały cały brzeg fontanny.


Biorę zakręt plecami po zimnej ścianie, obok mroku korytarzy prowadzących do lochów, przechodzę obok zejścia w dół i wychodzę na światło, które wyżera dziury w podłożu. Połamana kamienna posadzka w zrujnowanym, niegdyś pięknym ogrodzie, piach zgrzyta, gdy się skradam do komórki, w zakamarkach której unosi się zbutwiały zapach płótna i drewna; wątła osnowa, wątek, kolorowa cera z grubych nici na rozpiętych prześcieradłach...


Henrietta już czeka, w milczeniu podaje mi skręta, zachłannie przykładam go do ust, dwa machy i wreszcie mój oddech zwalnia, choć z jakiegoś powodu widzę siebie w okrwawionych dżinsach, a przez nogawkę wypadają krwawe strzępy, może dziecka, którego nigdy nie było. Jeszcze dwa machy i muszę wracać, bo jak mnie znajdą, to zabiją, chociaż przecież i tak zabiją.


Henrietta milczy, gdy żegnam się gestem. Wymownie przejeżdża palcem po gardle. 


Biegnę przez patio i tą samą drogą wracam do siebie. 


Służka płacze: "pani, o pani!" mówi, "czy chcesz, żeby mnie stracono, że wymykasz się chyłkiem?"

 

– Wszystko mi jedno – odpowiadam zimno, Margot, ty kurwo, chociaż raz byś się zlitowała nad człowiekiem.


Uczta jest chujowa, hugenoci zbici w kupki, jak zmokłe, czarne kury, popatrują na nas z obawą i jednocześnie żądzą mordu. To dziwne, od dziś miał być pokój, ale najwyraźniej ślub rozsierdził jedną i drugą stronę. Wypatruję w tłumie de la Mola, jedynego mężczyznę, który mi się wymyka i pewnie dlatego z nim wspinam się na szczyt, z którego potem długo lecę w dół.


Gardzę Burbonem, a Burbon mną. Obiecuje mi, że mnie nie tknie, co mnie trochę uraża, przecież nikt nie może mi się oprzeć, mimo to nie chcę, żeby umarł i ratuję go od trucizny w winie. Proponuję macha, ale mówi, że wypił za dużo i nawet uśmiecha się do mnie z wdzięcznością.


Potem zaczyna się rzeź.


Trzeba uciekać do Nawarry, pani, trzeba uciekać, wszyscy mi to mówią popychając mnie dalej i dalej korytarzem z jednej do drugiej komnaty, ale co ja tam będę robić bez de la Mola, umrę z nudów, bo nie znajdę tam odpowiedniego mężczyzny na kochanka, nawet jak będę dokładnie szukała.


Trzeba uciekać do Nawarry.


Uciekam do Nawarry. W pociągu śmierdzącym skisłym potem i piwskiem, drzwi od kibla otwierają się i zamykają z trzaskiem, zgodnie z ruchem wagonu. Mężczyzna stojący przy oknie odwraca się, a ja poruszam się niespokojnie, bo pamiętam, że umarł wiele lat temu, zamordowany w noc świętego Bartłomieja długim, katolickim sztyletem, skierowanym w tętnicę na szyi, a wypływająca z rany krew skleiła mi ubranie i palce, że nie mogłam się poruszyć, zrobić kroku, póki ktoś nie odciął jego głowy i podał mi, więc otuliłam ją w uniesiony jedwab sukni.


A teraz tu stoi.


Taki sam. Dość wysoki, szeroki w ramionach, króciutkie włosy, mocno wystające jabłko Adama i duży nos lekko unoszący górną wargę. 


Wiele lat temu, o podobnej porze. Czekaliśmy aż się ściemni, udając, że interesuje nas widok na rzekę. Potem poszliśmy za nieczynny kiosk Ruchu. Miał zniszczone mrozem dłonie, czułam tę szorstkość, gdy jego palce poruszały się we mnie trąc o delikatną błonę śluzową, a moje plecy dociśnięte do ściany zjeżdżały coraz niżej nie mogąc się utrzymać na ugiętych i rozsuniętych kolanach. Gdy skończył otarł palce o dżinsy, na których zostały dwie smugi śluzu podbitego krwią.


– De la Mol? – zapytałam, choć wiedziałam, że bez sensu.


Pozbawiony koloru korytarz pospiesznego, było oświetlony jedynie dwoma jarzeniówkami, które przygasały co chwila. Przez szparę w zepsutym oknie wpadało z sykiem powietrze. 


– Mówi pani do mnie? – rozejrzał się.


– Tak – odparłam i przygryzłam wargę, przecież wiedziałam, że to nie on.


– De la Mol – przytaknął.


– Przepraszam, pomyłka – wróciłam na miejsce i nerwowo wyjęłam książkę.


Henrietta podała mi fajkę, położyłam się i zamknęłam oczy.


Wszyscy oni, pachnący ziemią i wrotyczem wymieszanym z zapachem wapna, którym posypywane były zarówno doły w latrynach, jak i doły z trupami.


– No przyjdź.


Przyszłam, choć Henry groził mi pięścią z daleka, Margot ty kurwo, a noc była wysoka i ledwo granatowa, zaróżowiona nad linią horyzontu. Beżowy koc miał zieloną pieczątkę z napisem Ośrodek Wypoczynkowy Syrena. Trzeba było połamać wrotycz, żeby go rozłożyć, gryzły komary. To była największa miłość mojego życia, nie kochałam go, to jasne, mimo to, już po wszystkim unosiłam jego drogocenną głowę w zakrwawionym jedwabiu, tuląc ją do łona niczym kocię.


bottom of page