Monolog zatrutej Odry
Zdycham, umieram.
Nie ma jak żyć, nie ma jak się poruszać. Duszno, ciasno. Gorąc uciska gardło, z każdej strony nacierają pasożytnicze nagromadzenia betonu i metalu, obrzydzające poręcze sztucznie nabudowanych promenad, żyły podcięte podporkami mostów. Swędzenie statków jest nie do zniesienia, nie do wytrzymania, boli, tak boli to wszystko, zdycham, umieram, mdli mnie nieco.
I chociaż czuć jeszcze trochę napęd moich fal, to trzeba się przyznać, że przypomina to wszystko tetrodotoksynowe uduszenie. Paraliż przy pełnej świadomości, obserwowanie własnej powolnej rezygnacji z życia, rozwarstwienie substancji pozornie niemożliwych do rozdzielenia, śmiertelne tango z rybą fugu, potrzebującej mojej wody i hodującej w sobie bezwzględnie skuteczną toksynę.
Nie mogę zatrzymać ruchu, nie mogę się ruszać, nie mogę zatrzymać swojego ruchu, nie mogę się ruszać. Jeśli piekło istnieje, to jest nim nienamierzalne źródło cierpienia w sobie samej, złączenie życia i śmierci, stopniowe pogodzenie się z ubezwłasnowolnieniem, na które nie ma leku.
Nie ma leku.
Monolog nadodrzańskiej dzielnicy
Pod skórą moją ktoś śni niemieckie sny, o których nigdy już nikomu nie opowie. Pod skórą moją śpią niemieckie cmentarze. To moje kości, moje zardzewiałe, zapomniane, zostawione kości, mój zimny szkielet, podziemna tajemnica, bezsłowne wołanie o pamięć. Teraz już nikt się o tym nie dowie - żadnego nagrobku, żadnego śladu, tylko plac zabaw dlaczegoś zbudowany jest na małym wzgórzu, ale u nikogo to nie budzi zbędnych pytań. Po stronie żywych panuje tu bujna insomnia, świętowanie życia w każdej jego odsłonie; codziennie świadkuję tysiącom ludzkich wydarzeń i mam na ten temat kilka przemyśleń.
Na przykład takie, że człowiek - ta dziwna istota, która mnie stworzyła - nie zawsze równa się samemu sobie w całej swojej złożoności i nieoczywistości. Najczęściej tu i teraz równa się tylko jakiemuś konkretnemu doświadczeniu lub emocji, których nie zdołał zutylizować, wyrzucić, przerobić na wiersze lub opowiedzieć sąsiadce, nie potrafił zapomnieć o nich - i tak nosi je w sobie i ze sobą: praca, przystanek, warzywniak. Zalane jeszcze ciepłym słońcem letnie wieczorowe promenady, moje rozgrzane żyły, wypełnione są ludzkimi doświadczeniami w ruchu, płynącymi chmurkami uczuć, chodzącymi odbitkami tego wewnętrznego wątku, którego nie da się niczym zagłuszyć; tak wczoraj, na jednym z moich więzadeł (oni na to mówią “zaułek”) poczułam rozstanie. Ponura dziewczyna i obojętny chłopak szli w milczeniu, wypatrując w dali zapewne znajdujący się poza moimi granicami punkt, być może wcale nie istniejący. Szli w zawieszeniu, tkwiąc w tymczasowości swojego stanu, rytualności ostatniego spotkania, w obowiązku, przymusie, w oczekiwaniu na koniec i zmianę. Bardzo rzadko wpatruję się w szczegóły ludzkich sytuacji, zazwyczaj po prostu sczytuję: tak, rozstanie. Czasami przejdzie moimi uliczkami satysfakcja, czasami zachwyt, zdarzają się zaskoczenia i niepokoje. Wsiąkają we mnie też niedokończone zdania, urwane rozmowy, opadają na asfalt czy ziemię; gromadzę to wszystko, rozrzucone w czasie i przestrzeni, w sobie i na sobie, a więc się składam nie tylko z cegieł i tynku.
Zlepiona jestem z kawałków ledwo przystających do siebie. Trzy ulice wzdłuż, siedem w poprzek - oto moje niewielkie wymiary, choć ponoć niedługo przytyję kilkoma nowymi blokami - wszystko po lewej mam rozdrapane koparkami, i końca tej budowy nie widać. Na dodatek urządzili mi coś w rodzaju egzemy brukowanej, przez którą nie przebiją się nawet chwasty. A szkoda, lubię je i chętnie pozwalam im na szaleństwo, jak jakiś budynek zostaje opuszczony przez ludzi.
Kiedyś zostanie mi tylko zieleń. Zieleń i rzeka.
Comentários