top of page

Grzegorz Wróblewski - zestaw pięciu wierszy & Anna Matysiak - posłowie



Wiersze oraz prezentowane posłowie pochodzą z książki Grzegorz, która ukaże się nakładem wydawnictwa Katalog Press pod koniec roku 2024.

 

Grzegorz Wróblewski zestaw pięciu wierszy



Samodzielne robienie herbaty


a najlepiej kłaść się

na wznak

trochę kosy


spadną z nieba

osy kalmar

(wieprze likier drutowanie)


kłaść się na wznak więc się

szybko rozejrzyjmy

kosa cukier chipowanie


wampir spadnie

kalmar suknia

o nic ciebie nie prosiłem


(dobermany na xanaxie

czy to ważne suknia kalmar)

spadnie osa


kłaść się wieprze 


świeci kula


albo kosa

wieprze kalmar

nie ma cukru


pancerz suknia

(trochę błota)

kłaść się na wznak


drutowanie



Sahara

 

Kiedyś natknąłem się na Saharze na osadę,

gdzie przebywało kilka biednych rodzin.

 

Ich wielbłądy odpoczywały w dziurawym namiocie.

 

Jedliśmy daktyle… Gwiazdy były na wyciągnięcie dłoni,

a my uśmiechaliśmy się do siebie bez słów.

 

Teraz, po wielu latach, gdy obrazy z przeszłości powoli

rozmywają się w moim umyśle, nagle wyraźnie widzę


niekończący się ocean piasku i przeszywające mnie

na wylot spojrzenia tych ludzi.

 

Coś nas wtedy połączyło na zawsze



Względność


Znaleziono tabliczkę

z twierdzeniem Pitagorasa,

która jest o 1000 lat starsza

niż Pitagoras.


Znaleziono też akrylowy

obraz Grzegorza Wróblewskiego,

o jeden dzień starszy niż

Grzegorz Wróblewski.


Malowałem go wczoraj,

obserwując na kopenhaskim

dachu migoczące gwiazdy

i statki obcego pochodzenia.


Dziwne… Nie wybuchły przecież

islandzkie wulkany i nie zjawili się

obiecani jeźdźcy. Kompletnie o nim

zapomniałem.



Cyklady


Zawsze chciałem zobaczyć figurki z Cyklad.

W końcu się tam wybrałem

i dokładnie opisałem je

w notatnikach.


Wydałem na miejscu fortunę na pensjonaty,

napiwki i przewodników.

Otrzymałem trzy wizytówki

od handlarzy smażonych ośmiornic.


Gdy wróciłem i zacząłem opowiadać o tym znajomym,

wszyscy byli mocno zdziwieni.

Podobno byłem z nimi przez cały ten czas 

nad Sundem.


Moje Cyklady nie mogły się przecież zdarzyć.

Nie wiem, komu mogę w tym układzie

zawierzyć. 



Grzegorz


O wszystkim decydują rodzice.


Jeśli wpisaliby do papierów Belzebub,

miałbym problemy w szkole. 


Dzieciaki rzucałyby we mnie zabłoconymi butami.


Gdybym z kolei miał na imię Jezus,

kradliby mi z uśmiechem kanapki 


i zniszczyli mój komunijny, niebieski rower.


Na szczęście zostałem nazwany

neutralnie – Grzegorz.


I nikt nie zwracał na mnie uwagi.


Dziewczyny nie wkładały mi na głowę

swoich różowych majtek.


Miałem nudne dzieciństwo.


 

Anna Matysiak, Soma i sema w wierszach Grzegorza Wróblewskiego


Dwugłos ontologiczno-epistemologiczny – tak chyba można by w większym skrócie powiedzieć o pewnym istotnym aspekcie poezji Grzegorza Wróblewskiego. Czasem bywa tak, że jeden z głosów rozpiera się w drugim jak niewidzialne ciśnienie (po symptomach je rozpoznacie), jak w wierszu Względność, ostentacyjnie referującym archeologiczne odkrycia: tabliczki z twierdzeniem Pitagorasa starszej od samego Pitagorasa i obrazu Grzegorza Wróblewskiego o jeden dzień starszego niż jego autor. „Malowałem go wczoraj” – czytamy w trzeciej zwrotce. Na głębszym poziomie lęgnie się w tym tekście pytanie, jaka jest natura włókien, wzdłuż których pojawia się świat w naszej świadomości, jak rodzą się palące rozpoznania, których dokonujemy; jak ich kontekst osadzony jest w procesach naszego ciała oraz co robią nam te materializacje neuronalnych procesów, jak organizują nam postrzeganą rzeczywistość, nasze w niej moszczenie się. Czy w ogóle możemy powiedzieć o świecie coś pewnego oraz jakoś go objaśniać.


Ten dwugłos, swoistą dwutorowość przebiegu wierszy, znamy już z poprzednich tomów poety; w książce Grzegorz wyeksponowany jest w inicjalnym utworze Samodzielne robienie herbaty. Zacytujmy początek:


a najlepiej kłaść się

na wznak

trochę kosy


spadną z nieba

osy kalmar

(wieprze likier drutowanie)


kłaść się na wznak więc się

szybko rozejrzyjmy

kosa cukier chipowanie

 

Addytywnie tworzony wokół podmiotu postrzegającego krajobraz składany jest w dwóch trybach; w jednym z porządków, który z pozoru pozostaje wewnętrznie niejednorodny, pomiędzy składnikami potrzebnymi do sporządzenia napoju mamy spadające (z nieba) zwierzęta, ubrania, procesy, podczas gdy w drugim, równoległym trybie, w porządku poznania, formuje się prosta, sprowadzona do najbardziej podstawowych jednostek metodologia patrzenia. Oba porządki łączą się jakby w krótką historię człowieka, w nawracających cyklach, tak jak zapętlają się kolejne linijki wiersza. Dlaczego mamy „kłaść się na wznak” (co powtórzone jest aż trzy razy)? To pozycja do seksu, do narodzin, do trumny. To pozycja do unikania bólu, do mimikry, ale też do patrzenia w niebo, w „świecącą kulę”, gwiazdę macierzystą, taką, jak ją możemy widzieć okiem nie uzbrojonym jeszcze w nadmiar teorii. Należy się „szybko rozejrzeć”, w przerwie, zanim zewnętrzne siły zabiorą się za nas, a może też zanim wrócimy do formatowania, które sami sobie zadajemy. Wyakcentowane w ostatnim wersie drutowanie przeraża chyba najbardziej: choć nie wszystkie jego konteksty są przemocowe, to zawsze są bolesne. Drutuje się szczękę po urazach, żeby się zrosła (raczej nie da się w tym procesie wyraźnie, bez dyskomfortu mówić), drutuje się kwiaty, żeby w dekoracjach nie kładły się, tylko stały wyprostowane, i w końcu drutuje się świnie (wieprze też mieszkają w tym wierszu) albo krowy, żeby je poskromić; z przebitymi drutem nosami każdy bardziej swobodny ruch dotkliwie boli, w końcu przyjmujemy więc pozycję bezpieczną. Łatwo, pisząc o tym, przechodzimy tutaj od formy „one”, do formy „my”, bo nie występuje żadna istotna różnica między poszczególnymi przedmiotami poddanymi restrykcjom. Drutowanie raz zastąpione zostało w wierszu chipowaniem, a różnica jest tylko taka, że tu szybko zapominamy o źródłowym bólu związanym z odkryciem faktu, że niewiele od nas samych zależy, nic nie jest w pełni nasze – ubranie, ciało, poglądy czy nawet rzeczy, które postrzegamy. Nie możemy eksplorować, ryć, przekopywać, wwiercać się (jak wieprze z drutem w noskach, tak my z zadrutowaną wyobraźnią czy wolą). 


Czy zostaje nam cokolwiek, co pomoże rozpoznawać siebie jako podmiot? Najpierw popatrzmy na wiersz Rafy koralowe, w którym ironicznie podważony jest sens pracy nazywania, klasyfikowania, cały arystotelesowski porządek poznania. Zęby rekina – machina trawiąca, łamiące koło czasu – rozprawią się z odważnymi roszczeniami semantyki. Semantyzowanie i odsemantyzowanie tworzą w przyrodzie stałą dynamikę, na rdzeniu której próbujemy opierać nasze nadzieje i systemy. Nazwać coś, to poznać, nazwać coś, to stworzyć? Odebrać imię, to odebrać podmiotowość, historię? W te teologiczne i teleologiczne pytania wpisuje się wiersz tytułowy tomu: Grzegorz, ostentacyjnie poddający próbie proces przechodzenia soma w sema. Tu nie cielesne przemieszcza się ku językowemu, lecz na odwrót: językowe determinuje cielesne. Belzebub i Jezus porzucają swoje pierwotne desygnaty i jako wędrujące pojęcia przywierają do nowych ciał, łamiąc je lub formując, służąc może jako narzędzie do „drutowania”, tak jak je widzieliśmy w pierwszym wierszu. Semantyzowanie ciała prowadzi do budowania nowych fizycznych zdarzeń, nowego rodzaju głodu albo bólu.  Jest to też demonstracja skrajnego rodzaju ryzyka łączącego się z nazywaniem czy z posiadaniem imienia. Przywołanie imienia Grzegorz jako określenia neutralnego to otwarcie przestrzeni dla działania ludzkiego języka, dla władzy nazywania, ale też zaznaczenie władzy wymazywania, w procesie, w którym jest się „przedmiotem znaczącym” tak długo, jak długo się jest ciałem. Oczywiście ten gest jest paradoksalny, bo stanowi również odkrycie się, wystawienie na semantyczne dopływy (bo żadne imię nie jest niewinne).


Imię, bez nazwiska, służy też do gry semantycznego z asemantycznym, wiązania i rozsupływania, wyznaczania granic i rozpuszczania ich. Imię jest zarazem bliższe ciała i bardziej odsunięte od pojedynczości. Jakby się mówiło: wystawiam wam siebie w swej momentalności, w półtrwaniu. W ten sposób poeta staje się bohaterem wiersza, pośród innych bohaterów. Imiona, nazwiska, nazwy zespołów muzycznych, miast czy ulic to wszystko przestrzeń do wypróbowania, sprawdzenia jej płynności, podważenia stałości formujących ją elementów. Ale są też ludzie bez imion, ludzie-ciała, ludzie jednorazowych zdarzeń. Z miast, krain, pustyń pozostają spojrzenia (np. w wierszu Sahara), niejasne wspomnienia, czasem nawet nie własne, lecz jakby utrwalone w podświadomości czy postpamięci (Cyklady). W wierszu Confessiones czytamy na przykład:


Świadomość. Ja, on,

drugie ja, poniedziałek.

Wcale nie dłubię,

samolot/czkawka.


W czasie nie jestem,

to, co się zdarzy,

oddech, czy ktoś tu dzisiaj,

czkawka, skacze/istnieje? 


Z poziomu ludzkiego schodzi się tu coraz niżej/bliżej ku zwierzęcości, cielesności czy po prostu do bycia, przejawiania się. Czkawka to symptom powtarzalności i wzajemnego zakręcenia między obserwatorem a obserwowanym, podmiotem i przedmiotem, obu będących pojawem własnego wnętrza indywiduum, to obraz zależności, w której „dłubanie” w czymś może odbijać się splątaniem, nawarstwieniem teorii, sądów i przesądów, aż do fragmentacji życia jako projektu. Między innymi tę mechanikę dziania się pokazuje Grzegorz Wróblewski w swoich utworach, aż po solipsystyczny demontaż pokazany w wierszu Noc na Amager, który jest rozmową prowadzoną z własnym „jedynym punktem odniesienia”.  Jest w tym dawka ciemnego humoru, groteskowy wgląd w praktykę poetycką, tak jak może się ona układać (każdemu na jego własnej wyspie).

bottom of page