Nie miałem wyboru, wyciągnąłem wtyczkę z gniazdka. Kolejny zbuforowany film z protestującymi przyniósł tylko wkurw i przegrzanie procesora. To było 25 stycznia 2012 roku, gdy, jak zwykle, postanowiłem pozostać w domu. Zachmurzenie było małe lub umiarkowane, biomet zdecydowanie niekorzystny. Chciano nam wszystko odebrać, zaczęto od kiboli i dopalaczy. Teraz przyszedł czas na wolny internet.
Niezmierzone czasy i przestrzenie na ekranie zasłużonego monitora LCD; szeroka przestrzeń barwy pomiędzy ulicami przeciętymi przez protestujących. W uniesieniu wpisałem zabezpieczony protokołem na literę „h” adres i wszedłem na forum. Pamiętałem dziecięce podniecenie związanie z hakerstwem. I ten film z młodym Obuchowiczem. Po latach do swojego kompendium dodałem Żadanowskiego Alika czy Aldersona, który choć komputerowiec, to znalazł miłość.
Protestujący przeciwko ustawie ACTA skrzyknęli się na ulicach większych miast. O co dokładnie chodziło, nie było istotne. Oni szli, ja patrzyłem. Tego dnia zapełniłem dysk kolejnymi 12 GB danych. To było moje zadanie, taki był mój los. Przemierzałem internet w celu konsumpcji i posiadania. Chomiki, pobieraczki, megauploady, mediafajery. Terabajty danych przelewających się z jednego naczynia do drugiego. Muzyka, filmy, książki, .avi, .djvu, kodeki. Ściąganie, ściąganie, ściąganie to był mój żarzący się na fosforowej paście crack. Przelatujące po kablach, cynach, w powietrzu i pod wodą, z różnych zakątków. Belize czy Cypr, Surinam czy Kiribati, podróże transatlantyckie, transyberyjskie, międzygalaktyczne, sklep kolonialny tuż za rogiem, seks z dzikim Malinowskim we własnym pokoju, jeden kilk dzieli Cię od okolicznych mamusiek. Na darkwarezie spamowałem tylko na offtopie.
Jak ktoś pykał w gierki, to już miał nie znaleźć dziewczyny, zamiast prawdziwego życia zostawały pryszcze na brodzie. Ale chłopaku, przecież za chwilę byli Anonimowi, włamy na płytę główną takie, że nikt nie był bezpieczny, świat zatrząsł się w posadach. Wielki spisek bogaczy, kryzys za kryzysem, a twarze nadal zakryte. Guns blow doors to the system, co nie? Maski do tej pory są cool, ale chłopaki z Pakistanu i zza Uralu w tym biznesie pozamiatali. Po troszeńku, po troszeńku. Trojany podrzucali, że avast nie dawał rady, a Kasperski mógł co najwyżej pobawić się Kaszpirowskiego. Mieli nas po IP rozpoznawać, kolejny numer, kiedyś takie ponoć tatuowali. Ci za maskami obiecywali Vendettę. Dlatego ja byłem tylko naczyniem. Wlewałem i ze mnie się wylewało. Żadnych grubych akcji, żadna hakerka, tylko piraterka. Chciałem wyrosnąć na poczciwego gnojka, podeślij link, hostuj dane. Istnieją potężni ludzie, którzy potajemnie rządzą światem. Musisz odpowiednio ustawić się w tym łańcuchu przepływu, znaleźć swoje miejsce, Jan Kalwin jak żywy, żadna obietnica zbawienia, ludzka stonoga na kablach.
Mój okręt nie brodził wśród płytkich wód, z łączem o przepustowości w okolicach 500 kilobajtów na sekundę w bezwietrzny dzień mogłem swobodnie zasysać, pomnażać i wysyłać racje megabajtowe w dalekie kraje. Torrentowanie było etyką, bajt wychodził z domu i ciągle powracał. Zachodziłem w głowę, jak pączkują te wszystkie dane, słonie nosiły ciążę przez rok, a tutaj cały proces zajmował do godziny. Dwa kliki, przeciągnij, skopiuj, udostępnij, talenty mnożyły się, a miraż miriad wysyłał do oczodołów niebieskie światło. Na hawajskich wyspach rajski przysmak, a ja miałem ochotę na więcej, przejadałem się, rachunki za prąd wzrastały, o krypto nikt jeszcze nie pomyślał wtedy. Cebulowe obręcze nie były potrzebne, nic nie stało na przeszkodzie. Było w tym coś rzeczywiście z zamorskich odkryć, każde pokolenie ma własny czas i swojego Magellana, co nie? Pływaliśmy po nieznanych wodach, zapędzanych amerykańskim wyścigiem zbrojeń; serfowaliśmy po fali napędzanej wzrostem transferu Neostrady, zaraz oceany wypełniły się kablami, żaden modem już się z tobą nie komunikował, nie wydukał cześć i co słychać. Takie są koszta rozwoju, co było, już nie jest.
Zalogowałem się na chomiczka, kolejna dostawa treści, trzeba zbierać punkty jak eurogąbki, waluta aninflacyjna. Zobaczyłem, że dostałem wiadomość. Klikam, otwieram, wchodzę. Szanowny chomiczku, w związku z naruszeniem tego i tego prawa autorskiego, całe 20 GB danych, żądamy usunięcia plików, całej masy, szkód chomiczek narobił, teraz przychodzi czas egzekwowania długu – taką i taką kwotę na konto naszej kancelarii, inaczej widzimy się w sądzie, pozdrawiamy i miłego dnia. Oniemiałem. Pierwsze posranie się tego dnia. Byłem młodziakiem, a sądy to tylko w amerykańskich filmach, mam prawo do telefonu, milczenia i adwokata, co nie? Wystrzał adrenalinki, emocje wygenerowane jak przez Cambrigde Analitica. Na siedząco lepiej się ucieka. Czytam raz, drugi i trzeci. Myślę, co mi mogą zrobić. Wezmę ich na przetrzymanie, nie zagłodzicie mnie i wygłodzonych PTP, architektura musi się rozwijać, tym bardziej anarchitektura. Dane ulatują w eter.
Padłem pod biurkiem po raz pierwszy, a za chwilę po raz drugi. Ktoś korzystał z komputera przede mną. Rano byłem w szkole, matka przecież jest na chorobowym. Naklikała coś. Ponoć wysyłała ludziom wiadomość o treści hello how are you. Ponoć ktoś jej coś wysłał, kliknęła i się komputer zrestartował. I wszystko ok. Dlaczego nic mi nie powiedziałaś, zapytałem. No przecież nic się nie stało. No jak to nic, przecież teraz z mojego konta spamuje do moich znajomych. Wrzeszczę i krzyczę. Milknę. Widzę niebieskie światło. Blue screen. Jestem posrany po raz drugi. Wyciągam wtyczkę, to nie żarty, nie uda Wam się przejąć kontroli nad moją twierdzą! Wszystko cichnie. Obudowa powoli się chłodzi. Przesuwam dłonią po szarzyźnie plastiku. Wyczuwam dłonią wystający włącznik, wciskam go. Sprzęt rzęzi. Modlę się, by wszystko było jak należy, pewnie wszyscy zauważyli, że nie hostuję. Powoli, ostrożnie wbijam litery hasła do zalogowania. Ładują się ikonki pulpitu. Chyba pacjent przeżył. Zadowolony czekam aż uruchomią się wszystkie aplikacje.
I wtedy, w podświetlonej ramce pojawia się komunikat. Co możesz dodać do ulubionych, kiedy wszystko już pobrałeś?