top of page

celina niebieska - one night szalony stand



lentilki nie mają poczucia humoru, tak samo jak moi obserwatorzy na instagramie. oni myślą,

że to co wstawiam to głowy - wielkie, ludzkie głowy, a przecież to łby weneckich

gondolierów. chyba dlatego nic nie lajkują...cazzo! nie wiem, dlaczego pomyśleli, że to

ludzkie głowy, skoro łby gondolierów wyglądają jak babeczki wbite na ołówki. tyle tylko, że

babeczki, o których myślę są podejrzanie brzydko zielone, a w środku mają słodki krem

pistacjowy. może łby gondolierów smakują podobnie? gdybym była na tyle ekscentryczna,

żeby robić to, na co mam ochotę, wzięłabym i ugryzła takiego jednego w czerep. najchętniej

łysego, bo nie lubię mieć włosów w buzi. łysego, a najlepiej takiego w mundurze. taki na

pewno smakowałby pistacją. zasypiam w pociągu, a moje weneckie fantazje odbijają się w

oknach.


w pociągu śpię snem sprawiedliwej, nie tak jak na lotnisku. tam za bardzo nie mogę spać, bo

boję się, że ukradną mi rzeczy. a poza tym... te wszystkie komunikaty i zapach odkrytych

stóp ludzi, którzy zbyt długo czekają na swój samolot, przyprawiają mnie o mdłości. w takich

sytuacjach pociesza mnie jedynie słodki zapach cebulki i pomidora, dobywający się z paczki

laysów campagnola, kupionej okazyjnie za trzy eurasy. dobra oferta dla spragnionych

węglowodanów i taniej miłości. w 2010 użyłabym hasztagu czipsowelove, a w 2024 nie

mogę nawet powiedzieć, że kocham czipsy, bo po prostu jestem grubą, żarłoczną świnką. to

obrażałoby innych grubych, którzy nie chcą się przyznawać do swoich złych nawyków. jeśli

o mnie chodzi - jebać poprawność językową i polityczną. jestem za wolnością słowa.

wolnością każdego słowa. nawet tego, które stało się ciałem, ale przede wszystkim za

wolnością ciała, które nareszcie przestało być słowem, a zaczęło być, no właśnie, ciałem. i to

moim ciałem. moim ciałkiem, z krwi i kości, babeczek i włoskich czipsów.


to moje wypełnione przekąskami ciałko zmaterializowało się wreszcie na stopniach schodów

prowadzących z ferrovia venezia mestre prosto na wenecki bruk pokryty szlamem, śliną

męskoosobowych lokalsów i turystów oraz odciskami niezliczonych stóp zmierzających w


przeciwnych kierunkach. ja przybyłam tu po wirtualne serduszka i dodatkowy zarobek. Od

kilku dni moi obserwatorzy nie lajkują dosłownie niczego, a próbowałam ich do tego zachęcić

na wszelkie znane mi sposoby. fancy drinki, włoskie zachody słońca, codziennie inna pizza,

mało co ich rusza. wydałam już na to prawie wszystkie pieniądze. wypadałoby się teraz jakoś

wzbogacić. gdzieś w internecie przeczytałam, że weneccy turyści są wyjątkowo hojni dla

żebrzących w okolicach placu św. marka. w końcu oni wszyscy przyjechali tu po to, żeby

przepuszczać swoje ciężko zarobione eurasy (lub złotówki wymienione na euro) i nie ma dla

nich znaczenia, co z nimi zrobią. ja mam zresztą podobnie – nieumiejętność oszczędzania mam

po babce, która zamawiała taksówkę do sklepu po to, żeby kupić zapałki.


na plac św. marka nawigacja prowadziła przez kręte, ciasne uliczki, a ja nie bardzo byłam w

nastroju na organizowanie jednoosobowej wycieczki turystycznej. wsiadłam w pierwsze lepsze

vaporetto, a ten spontaniczny akt kosztował mnie ostatnie dziesięć euro. spodziewałam się

nieco bardziej ekscytującej przeprawy, niekoniecznie od razu z piracką napaścią na tę

elektryczną łajbę, ale chociaż wiatru we włosach i szalonych kształtów z morskiej piany.

zamiast tego od dwadzieścia minut leniwie sunęliśmy po spokojnej wodzie, osiągając

maksymalną prędkość jakichś dziesięciu kilometrów na godzinę. dla zabicia czasu

obserwowałam moich współpasażerów: podsuszoną jak rodzynka panią w turkusowej

garsonce, rytmicznie obgryzającą paznokcie lewej dłoni, spoconego niemca z trójką

niemieckich dzieci, zakochaną parkę w markowych ciuchach i z nie mniej markowym

pieskiem. moją uwagę przykuł jednak ktoś inny, a nawet nie ktoś, a raczej coś, co wystawało

z jego prawej kieszeni... niebieska, połyskująca paczka gum orbit. pyyycha! ten widok

przypomniał mi, że żucie gum to moje ulubione zajęcie, gdy się nudzę. najpewniej dobrze by

mi zrobiło w tym momencie, skoro niemal umierałam ze znużenia, a minę musiałam mieć jak

mops.


niestety byłam zmuszona zderzyć się z brutalną rzeczywistością, bo okazało się, że w mojej

prywatnej paczce została już tylko jedna guma! a ja zawsze biorę dwie, inaczej mi się to w

ogóle nie opłaca. obudziła się we mnie pickpocketerka i szybko zdecydowałam, że nikomu nie

stanie się żadna krzywda, jeśli dyskretnie zanurkuję do opakowania nieznajomego i wyjmę

sobie zaledwie jedną gumę. no błagam, przecież zaginięcia jednej drażetki nikt nawet nie

zgłosiłby na policję... chociaż akurat dla mnie to trochę strata, bo kręcą mnie mundury, więc z

przyjemnością pokornie wytłumaczyłabym się przed przystojnymi carabinieri. ofiara

planowanej kradzieży z nostalgicznym wyrazem twarzy podziwiała weneckie kamienice i

wydawała się być zupełnie pogrążony w architektonicznej kontemplacji. ciałem (i to niezłym!)


obecna, duchem nie bardzo. pomyślałam, że to jest ten moment i zwinnie wyciągnęłam dłoń w

kierunku niebieskiego kawałeczka plastiku. raz, dwa i po krzyku. co za styl! w skali glamour

pickpocketingu oceniłabym się dość wysoko. w końcu wymyśliłam dyscyplinę, w której

zapowiadam się naprawdę obiecująco!


już prawie wkładałam białą zdobycz do ust, już zapachniało mi podwójną miętą, zdwojonym

orzeźwieniem, mentolowo-dopaminowym strzałem, ale typ obok mnie się ocknął i wypalił:

zostały mi już tylko dwie gumy, a ja zawsze biorę dwie na raz, więc chciałbym ci przekazać, że

nie mogę cię poczęstować. no, wryło mnie kompletnie. nie wiedziałam, co odpowiedzieć nie

tylko dlatego, że przyłapano mnie na próbie kradzieży, ale też dlatego, że po raz pierwszy w

życiu spotkałam kogoś, kto też zawsze żuje dwie gumy na raz. a w dodatku, ten ktoś mówił po

polsku i skądś wiedział, że ja też. zawołałam więc do niego z angielska: no way! to tak jak ja!

to chyba przeznaczenie. powinniśmy być razem. zaraz pomyślałam, że to był trochę niefortunny

dobór słów, bo miałam na myśli raczej wspólne spędzenie reszty dnia, ale on najwidoczniej

był romantykiem, bo od razu się zgodził i w dodatku zaproponował mi poznanie swojego ojca,

do którego się właśnie wybierał. zgodziłam się, bo i tak nie miałam lepszych planów, a szybkie

wejście w taki obiecujący związek mogło rozwiązywać sprawę z brakiem kasy - mój nowy

amant z pewnością zaprosiłby mnie do siebie w razie potrzeby.


wysiedliśmy na ferrovia santa lucia – prawdziwa wenecka przygoda, raz się żyje i tak dalej.

nowopoznany jegomość (do imion niestety nie mam dobrej pamięci) prowadził mnie na

spotkanie ze swoim ojcem, dżentelmeńsko torując mi drogę między ławicą turystów.

wyobraziłam sobie mieszkanie prawdziwego lokalsa - z motorówką zaparkowaną pod domem

i oczywiście porządnie zastawionym stołem, na którym czekałoby na nas czerwone wino, do

tego cieniutkie plasterki prosciutto i parmigiano reggiano. tak, byłam już nieco głodna i

większość moich fantazji obejmowała właśnie to: różnego rodzaju szynki, sery, wina i inne

włoskie przysmaki. dotarliśmy pod bramy orto degli scalzi i niby byliśmy u celu. okazało się,

że jego ojciec jest karmelitą, a mnie ta nazwa kojarzyła się jedynie z karmelkami. finalnie

zrozumiałam, że na furę dobrego jedzenia nie ma co liczyć... słabo. co prawda w środku było

bardzo ładnie - te wszystkie drzewa, krzewy i elementy małej architektury ogrodowej miały

potencjał zachwycających, ale naprawdę trudno czerpać z czegoś przyjemność estetyczną, gdy

w brzuchu nieprzyjemnie burczy, a w dodatku nie można tego zagłuszyć nawet gumami. nie

mówiąc już o tym, że ta romantyczna sceneria i widok miejsc urokliwie zacienionych wielkimi

liśćmi palm sprawiły, że zrobiłam się strasznie napalona. wiedziałam, że prędzej czy później i


tak wezmę tego gostka w obroty, więc czemu nie zrobić tego prędzej? widziałam, jak na mnie

patrzył, zwłaszcza na mój tyłek. najwidoczniej kręcą go stroje sportowe. podejrzewam, że moje

kolarki i stanik treningowy, które ubrałam tego dnia z powodu braku innych czystych ubrań,

miały wpływ na to, że aż tak zawróciłam mu w głowie. niektórych rajcuje też zapach potu. a

niektórych nie rajcuje nic – tak jak pewnie jego ojczulka karmelity, który według opowieści

wskoczył w habit zaraz po zrobieniu dzieciaka i porzucił aktywności seksualne, pozostając

wiernym wyłącznie dwóm namiętnościom - bogu i winu mszalnemu.


przeraziła mnie wizja takiego życia, nawet jeśli w grę wchodził nieograniczony dostęp do wina

mszalnego. przeraziła, a przez to nieoczekiwanie spotęgowała moje podniecenie. moje ciało

wysyłało wyraźne sygnały sprzeciwu wobec cielesnej ascezy. chciałam uprawiać seks z tym

typem teraz, natychmiast, tutaj pod wielką, rozłożystą palmą. my nadzy we włoskim słońcu

pod nadzorem łysych karmelitów. chciałam rzucić się na niego, zatopić zęby w jego szyi,

zerwać te lniane portki z męskiego (na pewno opalonego) tyłka. ale spokojnie, potrafię się

jeszcze czasem opanować. wiadomo, consent is key, nawet w warunkach wakacyjnej

spontaniczności. przymrużyłam oczy, obniżyłam głos i zapytałam najseksowniej jak umiałam:

co myślisz o one night standzie w orto degli scalzi w środku dnia? odpowiedział zaskakująco

precyzyjnie, cytuję: teoretycznie one night stand może odbywać się w różnych miejscach, w

tym w orto degli scalzi, o ile obie strony są zgodne i czują się komfortowo. ważne jest, by dbać

o prywatność i szanować otoczenie. co więcej, one night stand odnosi się do krótkotrwałej

relacji seksualnej, która niekoniecznie musi odbywać się nocą. może to być spotkanie w ciągu

dnia, jeśli obie strony są na to otwarte. ja jestem.


zaciągnęłam go natychmiast (już nie mogłam dłużej czekać!!!) pod pień eleganckiej phoenix

dactylifery, gdzie prognozowałam zaznanie rozkoszy nie z tej ziemi. moja porywczość

udzieliła się też jemu, co poznałam najpierw po tym, że jego język już sięgał niemal do moich

migdałków, a ręce mocno ściskały moje piersi i wykręcały sutki. nie patyczkował się, bo chwilę

później gwałtownie rzucił mnie na ziemię i powoli się zniżał, aby do mnie dołączyć, tańcząc

przy tym nieco ekscentryczny sexy dance i wymachując swoim już uwolnionym z podwójnej

warstwy bawełny penisem (to be honest, spodziewałam się tutaj czegoś bardziej efektownego,

ale darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda oraz jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co

się ma). więc jednym okiem śledziłam jego sensualne ruchy, a drugim wodziłam po

poruszanych lekkim wiaterkiem liściach górującego nad nami drzewa. dwadzieścia dziewięć,

trzydzieści, trzydzieści jeden, trzydzieści dwa, trzydzieści trzy... no nie. szybko policzyłam je


jeszcze raz, i kolejny, ale wciąż wychodził taki sam wynik, czyli trzydzieści trzy liście. przecież

to jakiś podwójny pech – nie dość, że liczba nieparzysta, to jeszcze złożona z dwóch takich

samych cyfr. masakra. matka natura chyba była przeciwko mnie, skoro zapragnęła

zasabotować mój stosunek seksualny. przecież to oczywiste, że nie dostałabym orgazmu pod

drzewem z nieparzystą ilością liści. musiałam coś z tym zrobić.


nie wyjdę stąd, póki nie dojdę - ogrodowe motto wyryte złotymi zgłoskami w moim układzie

nagrody (powinnam przetłumaczyć je na łacinę). wdech, wydech, skoncentrowanie na celu.

postanowiłam zmienić taktykę. odepchnęłam typka, gwałtownie wstałam, po czym władczo

oświadczyłam: wyruchaj mnie pod roystoneą regią. pokornie posłuchał i chyba ta zmiana

klimatu nawet mu się spodobała. teraz pod tracgycarpusą fortunei! włóknisty pień był super,

ale liczba liści znowu była przeciwko mnie. rób mi dobrze pod washingtonią robustą! znów

nie, jebana dziewiątka. liż mnie pod aesculus hippocastanum! za dużo liści, nawet jak na moją

determinację i upór. cupressus, eucalyptus, na powrót phoenix dactylifer - nie, nie i nie. byłam

u kresu sił.


widziałam, że on był lekko zdziwiony, ale bez narzekania posłusznie za mną biegał, co go

dodatkowo nakręcało. na szczęście nie spytał o przyczyny tej bieganiny – i dobrze, bo nie

chciało mi się tłumaczyć, że robię to z tego samego powodu, dla którego zawsze mam piżamę

z guzikami, żeby mieć się za co złapać w razie niespodziewanego spotkania kominiarza w

środku nocy. wreszcie moje cierpienia skończyły się, gdy zziajani wylądowaliśmy pod

washingtonią filiferą. szczęśliwa dwudziestka szóstka. chciałabym dojść tyle razy, ale byliśmy

już tak zmęczeni slalomem między palmami, że modliłam się o choćby jeden orgazm po tej

długiej i osobliwej grze wstępnej. chyba dobrze zadziałała aura pobliskiego klasztoru - być

może znajdowaliśmy się w miejscu, gdzie wszystkie modlitwy były wysłuchiwane. doszłam

szybko i intensywnie, a później nieco znudzona i lekko śpiąca czekałam na niego. zabijałam

sobie czas rozglądaniem się dookoła, bo w końcu mogłam spojrzeć na coś innego niż liście

drzew. akurat przyglądałam się dużemu budynkowi z piaskowej cegły (apartamenty

księżulków?), kiedy poczułam na sobie czyjś wzrok. w jednym z okien wypatrzyłam wręcz

przyklejoną do szyby twarz niemal śliniącego się staruszka. po prostu od razu wiedziałam, że

to ojciec mojej męskiej dziwki (wiedziałam też, że używanie takich określeń może prowadzić

do niepotrzebnego konfliktu oraz że warto unikać języka, który rani drugą osobę - dlatego

nigdy nie powiedziałam tego na głos, choć, jak wspominałam, zasadniczo jestem za wolnością


słowa), bo byli do siebie mega podobni. nie wiadomo, od kiedy nas obserwował, ale normalnie

tak mnie to jego podglądanie podnieciło, że doszłam jeszcze raz. ha, wiwat parzyste liczby!


po podwójnym triumfie chciałam już tylko się zdrzemnąć i coś zjeść. zamroczona patrzyłam

w chmury jak dyzio marzyciel (mój bajkowy crush). widziałam w ich kształtach to, co

wcześniej miało znaleźć się na wyimaginowanym stole u wojerystycznego księżulka- ojczulka.

okrąglutki salcesonik przechodził w nabrzmiałą mortadelę, po niebie toczyły się kręgi długo

dojrzewających serów, rozlewały butle wiekowych win - tych których obecność wyczuwałam

w starych piwnicach klasztoru. rozmarzona planowałam niebiańską ucztę, ale mój spokój

został nagle zakłócony. przypomniało mi się, że muszę rozchodzić orgazm. tak, rozchodzić

orgazm. inaczej następnych już nie będzie. typ znowu był trochę zdezorientowany (i na moje

oko wpół żywy), ale zgodził się dołączyć do morderczego marszu. prawa, lewa, naprzód!

maszerowaliśmy zacięcie bez słowa, a on nawet nie spytał, o co chodzi. gdy dobijaliśmy do

trzeciego okrążenia, nagle zatrzymał się jak wryty, pogmerał butem w ziemi i wyciągnął z niej

zaśniedziałą obrączkę z wygrawerowaną datą z roku 1953. mruknął pod nosem: trupy chodzą

po orto degli scalzi i rzucają obrączki, po czym uklęknął na jedno kolano, popatrzył głęboko

w moje zdumione oczy i zapytał z pełną powagą, czy za niego wyjdę. bo on mnie kocha, jestem

miłością jego życia, chce mieć ze mną dom, drzewo i dzieci, ewentualnie kota lub chomika.

ludzie, trzymajcie mnie!


nie widziałam sensu w tłumaczeniu mu, że znamy się zaledwie dwie godziny, że

prawdopodobnie jesteśmy niezgodni charakterologicznie i numerologicznie, że ja wcale

żadnego żywego stworzenia posiadać nie chcę, a co dopiero dwóch, i tak dalej. nie wyglądał

mi na kogoś, do kogo przemawiają racjonalne argumenty. ale ponieważ dostałam już prawie

wszystko, czego od niego chciałam, musiałam jakoś się pozbyć tego zbędnego balastu, jakim

nagle się dla mnie okazał. powiedziałam więc tylko: nie, dzięki. mnie kręci tylko one night

szalony stand pod okiem twojego starego. obróciłam się na pięcie i wyszłam z ogrodu, nie

oglądając się za siebie ni razu. poszłam do pobliskiej restauracji, gdzie za pieniądze ukradzione

podczas seksu z kieszeni mojego amanta, pożarłam dwa talerze makaronu i pół pizzy. po tym

całym zamieszaniu byłam tak wygłodniała, że ledwie się powstrzymałam przed zamówieniem

konia z kopytami.

bottom of page