top of page

Asta Olivia Nordenhof - zestaw czterech wierszy (tł. Maciej Bobula)




mokry trawnik i ja

staje się miło stąpać po nim

tu pachnie klonem

łatwość i samotność

nie umierać z własnej ręki nie posiadać siebie w całości

prawomocność i obowiązki

dbać o herbatę i pomarańcze dla chorych że życie przyjdzie z zewnątrz

najwcześniejsza poranna woda

nerwy są szaleńsze niż ja



ciepło i kace

oddalam się od tych których kocham całą dziwną mocą ciała

dostałam wgląd w to jak umrę

widziałam wybuch z wewnątrz. z perspektywy swojej krwi.

byłam tym zaniepokojona. mój chłopak powiedział: spoko loko oli

teraz już nie wiem, czy dostałam możliwość przeżycia śmierci tak jak ona już się wydarzyła

w czasie paralelnym

to nie jest pewne. więc później: zbieraliśmy dzikie śliwki i mirabelki na obrzeżach amager

o zachodzie słońca i metro przemknęło ze swoim światłem, jak surowe, jak dziwne pieniackie społeczeństwo

w tę i z powrotem po niebie

nikogo w fields nikogo w kfc

dwoje ludzi przed domem osiedlowym. siedzieli w kocach, gadali ze sobą

"jestem bardzo zmęczony" "też jestem zmęczona"

dlaczego kości nie są kruchsze

czerwone czerwone słońce

wyglądałeś cudnie wyglądałeś obojętnie na to czy rzucę śliwką w twoje imię

i amager jak czule że dałeś mi śliwkę do rzucania

trzeba napisać do mortena!

trzeba napisać do bjørna! ziemia jest czuła a ja nie wystarczam żeby to ogarnąć!


jak możemy stać się bardziej daremni, bardziej brudni

bardziej daremni, spróbuj usłyszeć słowo:

dziękuję

jak!


boli od menstruacji i złych wspomnień

leżałam raz na leżaku, to złe wspomnienie

ten z którym się umawiałam on powiedział: co robisz, czemu usiadłaś i pokazałaś swoje majtki wszystkim

nie ogarniałam tego, nie myślałam o tym

no więc kilka lat później

no więc okazuje się! siedzę i gadam z typem przy barze

no i on mówi: wtedy w czasie tego układu kiedy usiadłaś i pokazałaś swoje majtki wszystkim

to był pierwszy raz jak cię zobaczyłem



gdybym tylko nazywała się torben i miała lżejsze życie

stałabym do cna przerypana na dole w seveneleven

i dziwiła się że nazywam się torben i to wcale nic nie znaczy

jak się nazywam

w chuj dziko i ten chaos to byłoby tak jasne

że chodzi się po rozżarzonym węglu że nie jest się panem we własnym domu

i to jak można mieć ochotę polizać dziecinę bo

jest całkiem malutka

cała ta miłość którą się ma, oł dear straciłam

rozum

jeśli jeden jeszcze płatek śniegu walnie mnie w szyję i spłynie

wzdłuż szyi

wyrucham wszystko co widzę albo zacznę

płakać i znów nigdy nie skończę

dostałam kartkę z życzeniami od kobiety która nazywa się

livia i skończy niedługo setkę

ona myśli że nazywam się livia i w poniedziałek skończyłam siedemnastkę, z tym wszystkim

życzy mi szczęścia

tanti cari di buon natale stoi na przodzie kartki

jaka radość! nikt nie ma swoich faktów straight! wszyscy mają

głowy głęboko w dupie!

wszyscy próbowali być tacy cieplutcy i tak dać spocząć udom na

kamieniach które cały dzień leżały

w cieniu

wszyscy byli tak wspaniale malutcy



moja babcia paliła dalej po tym jak miała krwotok mózgowy

sparaliżowało jej połowę twarzy

ledwie mogła złączyć swoje wargi, nie były nieprzepuszczalne

to musiało zaszkodzić mocy papierosa

tak teraz myślę

nie mogłam o tym myśleć wtedy, miałam dziesięć lat kiedy umarła

kiedy skupiam się na tym żeby o niej myśleć to nie jej twarz staje się wyraźna

to wspomnienie zniszczyły zdjęcia

kiedy próbuję pomyśleć o tym jak wyglądała zamiast niej pamiętam jakość

zdjęcia

jedno jest chropowate

drugie było wywołane w formacie którego już nie ma

pamiętam niektóre przedmioty które łączą się z jej istnieniem

podkładka pod talerz z lśniącego czerwonego wosku

betonowa skrzynia na kwiaty, róg ulicy amagerbro wskazuje, że powinnam skręcić

teraz jest ulica babci

jeśli będę przebywać przy przedmiotach wystarczająco długo pomieszczenia zaczną się kształtować

mały korytarz

drzwi które prowadzą do pokoju

sypialnia

łóżko.

myślę że znów mogę umiejscowić się w tym łóżku

ale ta opowieść która łączy się z łóżkiem niszczy ostrość

leżeliśmy tam

razem w tym łóżku

oglądaliśmy wspaniały dzień na plaży

film familijny

jeśli to była środa, oglądaliśmy wspaniały dzień na plaży

we luźnych fragmentach obecność jest najsilniejsza

jeśli znów wyjdę z sypialni

przez pokój, wąski korytarz

toaletę

tam raz myłam twarz

zimna woda

ręce

twarz

lustro

miętowo-zielony

mała torebka z lawędą

tylko to. że woda jest zimna

że dobrze robi.

nie pamiętam kiedy dotarło do mnie

że dziadek bił ich wszystkich

mój tato tak to zapamiętał:

każdego dnia czekało się na wpierdol a potem było cicho

babcia mogła leżeć w kuchni

która była bezpośrednim przedłużeniem korytarza i była tak samo wąska

albo mogła leżeć na korytarzu

najokropniej kiedy leciała z niej krew, kiedy trzeba było wycierać.

wtedy kiedy korytarz jest obecny mogę być moim tatą

ale nie jeśli zacznę myśleć o jego dziecięcych kolanach

brązowych spodenkach

tak jak wyglądają na zdjęciu

dziadek w białych, tato w brązowych spodenkach

wtedy wszystko jest stracone

i nie mogę odnaleźć spojrzenia taty

siedzącego na łóżku

stamtąd, jeśli drzwi są rozsunięte, można zobaczyć stół

wiem że ojciec jako czternastolatek dał dyla z domu

przez kilka lat ćpał i żył na ulicy

dopiero niedawno dotarło do mnie jak później opisywał mamę w listach

adresowanych do innych kobiet

ta mała świnia dobrze zniosła aborcję, pisał

kiedy ją bił szła do domu anni, nie chciała żeby babcia się o tym dowiedziała

wiem bo anni potem opowiedziała o tym babci

nieprzeżyte wspomnienie które przyszło kiedy zobaczyłam te listy

listy leżą na wprost

nigdy nie miał zamiaru ich komuś wysłać

moja mama miała je znaleźć. miała zostać zniszczona

mieszkali w tym samym mieszkaniu co ja teraz

myślałam że się kochają

moje paznokcie urosły i były obcięte wiele razy od kiedy mama umarła

jeszcze więcej razy od kiedy umarł tato

zmywam rzeczy i tego żałuję

masz to samo ciało co twój dziadek

mówiła zawsze mama

masz tę samą mimikę co ojciec

mówią wszyscy

nikt nie słyszał różnicy kiedy odbierałam telefon u mamy

mój dziadek myślał że rozmawia z córką

ostatni facet mamy też ją bił

myśli o nim kiedy idzie za oknem

wziął coś z samochodu, speszony

o tym jak okazywał niezadowolenie z obiadu w knajpie

tak jakby jego ciuchy były za duże

i widzieć go w nowym mieszkaniu po śmierci mamy

kupił dwa fotele, wyobrażone życie przed sobą

wszystko jest stracone w miejscu gdzie piszę

trzymać rękę na czole matki, upewnić się że nie ma gorączki

że jej dłonie nie są wilgotne

że siedzi na swoim rowerze

w drodze nad morze, zbieramy bez

cała miłość którą mam może być w bzie

ktoś powinien odebrać jej potulność

moja mama

powinnam była powiedzieć:

nikt nie ma prawa cię zniszczyć

wszyscy ci skurwiele

jesteś skrupulatna z makeupem zanim wyjdziemy na szkolny event

zapomnij o tym

po prostu zapomnij

nie ma powodu żeby być miłą dla niemiłych

zapomnij

nikt nie ma prawa wymagać żebyś była miła dla niemiłych





 

Maciej Bobula - Omówienie


Dziewczyna w spiętych w kok włosach siedzi w dresie i bluzce, patrzy w obiektyw aparatu, który robi jej zdjęcie, w dłoni tkwi dorysowany papieros z dorysowaną strużką czegoś a la dym. Obok na blacie stoją butelka coli i flaszka, książka i papierosy, z tyłu zaś na stoliku odpalony laptop z edytorem tekstu, flaszka i sok. Na zdjęciu niechlujnie naskrobane czymś jakby czerwonym flamastrem Asta Olivia Nordenhof det nemme og det ensomme. Zobaczyłem tę książkę w bibliotece w dziale z poezją, otworzyłem, popatrzyłem, wiersz, drugi, trzeci, itd., i wiedziałem, że niczego innego już nie chcę.


Do tej pory z duńskiej poezji znałem jedynie wiersze Yahyi Hassana, Inger Christensen, Tove Ditlevsen, czyli misz-masz, jeden poeta współczesny, dwie klasyczki duńskiej literatury XX wieku. Więcej nic, trochę bieda. Fakt, poezja w języku, w którym się czyta płynnie od roku i pół, wciąż stanowi wyzwanie większe niż przykładowo XIX-wieczna powieść, też nie ułatwia sprawy. Wygodniej sięgnąć po kolejnego starego Pontoppidana niż po rzecz nową, pisaną wersem, gdzie nie wiadomo, czy kolejny wers rzeczywiście łączy się syntaktycznie z wersem 3 linijki wyżej, jak nakazywałyby reguły gramatyki, czy jest ekwilibrystyką słowną i nie ma nic z górą i dołem wspólnego, a autorka go wrzuciła, żeby złamać narracje, bo tak rytm będzie fajniejszy. I dopiero ta wpatrująca się mnie z okładki Nordenhof ze swoimi połamanymi wersami, które niejednokrotnie wprawiają w konfuzję, bo syntaktyka i formy gramatyczne stanowią dla Dunki pretekst, żeby je tu i ówdzie odrzucać, sprawiła, że przełamałem się i dostałem najlepszą możliwą lekcję języka. Najpierw, kiedy czytając te wiersze i chłonąc ich niełatwy, ale wkręcający się w głowę flow, pełne nagłych cięć i zmian lokacji, głosów, języków, próbowałem przebić się do tego świata i skumać, kto jest kim, jak i po co mówi i czy boli bardzo, kiedy rzucić śliwką mirabelką w czyjeś imię. Potem, kiedy próbowałem to wszystko przetłumaczyć, żeby nie zgubić pewnych dwuznaczności, które budują napięcia w tych wierszach, a jest ich bez liku. Część pewnie pogubiłem, część, powiedziałbym, jeszcze zyskała w naszej giętkiej polszczyźnie względem sztywnych syntaktycznych ram duńskiego, które, jak wspomniałem, sama autorka stara się rozsadzać.


Jedną z najczęściej wymienianych kategorii w kontekście obsypanego nagrodami tomu det nemme og det ensomme z 2013 roku jest autentyczność. Wynika to w dużej mierze z faktu, że autorka wypruła w nim krwiste bebechy dotyczące uroków życia na tym najlepszym z możliwych światów – wielopokoleniowej przemocy w rodzinie, śmierci obojga rodziców, pijaństwa, prostytucji, etc. Wszystkie te przeżycia mienią się odbite w wersach jak w kawałkach potłuczonego lustra. Pamiętam, że pierwsze linijki, na które trafiłem w bibliotece po otwarciu tej książki, traktowały o zabiciu kociaka, rzuceniu nim o ścianę, kiedy ten nie chciał pić mleka z piersi jedenastoletniej dziewczynki. Kilka linijek wyżej ta sama dziewczyna w wieku szesnastu lat nie chce mieć menstruacji, trochę niżej, jako kobieta już, nie chce mieć dzieci, skazać kolejnych żyć na smutek. Gniew młodej dziewczynki czy dorosłej kobiety, ten wyraz wkurwu wobec przeszywającej mizerii otaczającego świata, przed którym na dłuższą metę nie ma ucieczki, wszystko to jest opowiedziane precyzyjnie chłodnym, przejmującym językiem, który meandruje przez wnętrza i zewnętrza, wspomnienia, lokacje, oddaje głos innym aktorom tego przedstawienia zwanego życiem – ofiarom i ich oprawcom. Albo ofiarom, które stają się oprawcami, wszak, chcemy tego czy nie, wszyscy na tym padole przeglądamy się w sobie jak w tych kawałkach rozbitego lustra. I ta dziewczyna z Kopenhagi, której właśnie się przyglądasz jak siedzi i patrzy na ciebie z okładki książki z wierszami, na pewno powie ci w tych wierszach coś o tobie.




bottom of page