Rozdział pierwszy
Alicja była zmęczona. Zanim się odezwała, ospale i z irytacją odwróciła głowę, żeby popatrzeć w swoje oczy w lustrze nad kominkiem.
– Nie cierpię mieszkać pięćdziesiąt mil od wielkiego miasta. Pojęcia nie mam, ile samochodów przejeżdża każdego dnia, i zaczynam się zastanawiać.
Marshall uśmiechnął się i dalej ściągał plastykową folię z szeregu naczyń, które właśnie wyciągnął z lodówki. Rozrzucając poły podomki, Alicja zbliżyła się do kuchennego stołu i porwała skrzydełko.
– Pojęcia nie mam, co ty możesz trzymać w tej lodówce, że wszystko ma taki dziwny posmak.
– To na pewno ta połówka melona, której nie zjadłaś – przyjaźnie odparł Marshall – choć sam nie wiem, jakim cudem z tą folią.
– Jeżeli myślisz, że uda ci się czegoś dowieść, to się mylisz. Chyba że chcesz powiedzieć, że nie jem, bo jestem nieszczęśliwa, z czym chętnie się zgodzę.
– Alicjo, bardzo cię proszę, nie kładź tych kości z powrotem do miski.
– Przyznaj, że gwiżdżesz na mój smutek.
– Kolacja z resztek to średnia przyjemność, ale taką się płaci cenę za podejmowanie gości. Mógłbym z tego zrobić zapiekankę, ale przecież ciągle powtarzasz, że lubisz wiedzieć, co jesz. Wczoraj wieczorem nie wydawałaś się taka znowu smutna.
– A co niby się zdarzyło wczoraj wieczorem? Chyba nie chcesz powiedzieć, że kolacja na wynos i partia remika mogą poprawić mi nastrój?
Marshall bez słowa wrzucił surówkę z kapusty do naczynia, w którym była już ćwikła. Alicja podeszła
do okna i patrząc przez szybę, zdawała się niemo komentować rozpościerający się przed nią widok. Za żywopłotem sześciopasmową autostradą waliły samochody w kierunku elektryzującego Nowego Jorku.
– Jeśli nakryjesz do stołu – rzekł Marshall – będziemy mogli jeść.
Oszołomiona Alicja odwróciła się od okna i jak we śnie zaczęła wykładać kalifornijską zastawę.
– Mówiąc poważnie, to wolę jeść w stołowym – powiedział Marshall. – Jest przyjemniej.
– Słuchaj, Fifi – odparła Alicja – przestańmy się oszukiwać. Chcę pojechać do miasta.
– Gdzie się podział koszyk na chleb? Jest gorący.
– Marshall, chcę pojechać do miasta.
– W mieście wieczorem nie ma co robić. A poza tym i tak muszę tam jeździć dzień w dzień – dodał mrukliwie.
– Skoro już się gniewasz, to może zdobędziesz się na szczerość: czy nie jest ci źle?
– Nie, i nie sądzę, żeby spędzanie czasu na rozmyślaniach o tego typu rzeczach było najlepszym pomysłem.
– A niby jak miałabym spędzać czas... jedząc?
– Kochanie, widzę, że jesteś dziś nie w sosie, więc jeśli masz ochotę pójść do kina, proszę bardzo. Nie miałbym nawet nic przeciwko temu, żebyśmy pojechali do miasta, oczywiście pod warunkiem, że nie weźmiemy samochodu.
Alicja bez słowa wrzuciła trochę jedzenia na talerz.
– Chleb wyschnie na wiór, jeśli koszyk zaraz się nie znajdzie.
– Kto wie, może wyrzuciłam go z resztkami chrupek?
Marshall poczuł się dotknięty. Wtem spostrzegł koszyk, który z tyłu kuchenki podpierał pismo „Life”, otwarte na rozkładówce ze zdjęciem przedstawiającym profil Nowego Jorku na tle nieba. Postawił chleb na stole i przez kilka minut panowała złowroga cisza. Wkrótce oboje zdali sobie sprawę, że w domu zaczęło się robić całkiem zimno.
– Zapewne znowu zapomniałam pogrzebać w pie-
cu – powiedziała Alicja. Nie ruszali się z miejsc. –
Zapewne powinnam pójść w nim pogrzebać albo mu się przyjrzeć. – Odepchnęła ćwikłę, której Marshall jej nie proponował. – Zapewne gdybym chciała pójść do kina, próbowałbyś zaciągnąć mnie na jakiś film, który grają u nas we wsi.
– Chyba myślisz, że jestem uosobieniem cierpliwości – rzekł Marshall. Nagle usłyszeli ciche pukanie do kuchennych drzwi. Alicja podniosła się od stołu i poszła do piwnicy. Marshall ostrożnie sunął na spotkanie gościa. W drzwiach stała mała, młoda ślicznotka.
– Przypuszczam, że właśnie jecie – mówiła – i zachodzicie w głowę, dlaczego dobijam się do bocznych drzwi.
– Na ogół jadamy w stołowym – odparł Marshall, patrząc na kilka płatków śniegu, który akurat zaczynał padać. – Śnieg przypomina mi dzieciństwo – bąknął, zatrzaskując drzwi, gdy panna weszła do nieoświetlonej kuchni.
– Zdaje się, że ktoś usiłuje rozwalić wasz piec – wymamrotała prawie już niewidoczna dziewczyna. – W radiu mówili, że będzie padał śnieg, więc przyszłam. Nie było światła od frontu.
– Nie miałabyś ochoty usiąść i coś przekąsić? – spytał Marshall, powstrzymując ziewnięcie. – Jemy w kuchni, żeby oszczędzić na ogrzewaniu. Alicja lubi, jak zostaje coś na koncie.
Dziewczyna szczelnie otuliła się futrem i oglądała izbę z widocznym zainteresowaniem. – Uważam, że kominek w kuchni macie bardzo śliczny i dzięki niemu jest tu milutki pokój.
– Oczywiście nie usiłowaliśmy niczego zmieniać w tym starym domu, nie licząc paru drobnych napraw. – Marshall jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z obecności młodej kobiety. – Chciałem zamurować kominek, żeby tak nie ciągnęło, ale tyle osób wypowiadało się na jego temat, że postanowiliśmy go zostawić.
– Zdaje się, że nie macie tu zbyt wielu gości.
– Spójrz, śnieg wpada nim do środka.
Niezwykle głośny brzdęk dobiegł z piwnicy, wprawiając oboje w przestrach. – Usiądź, a ja przyniosę ci kawy, zapalę światło i zawołam Alicję – oświadczył Marshall.
Mroczna sylwetka Alicji zjawiła się w drzwiach. – Chy-
ba wywaliłam korki. Cześć, Fabia.
– To bardzo zabawne. U nas też poszły korki. Może to tak wszędzie.
– Nie mamy zapasowych korków – rzekł Marshall. – Wzdrygam się na myśl o łażeniu gdzieś i powrocie do ciemnego domu.
– Obiecanki cacanki – mówiła Alicja. – O proszę, śnieg. – Podeszła do kuchennych drzwi i otworzyła je na oścież.
– Moglibyśmy pooglądać telewizję po ciemku – Marshall zwrócił się do Fabii – z tym że oczywiście telewizor też by nie działał. Ale moglibyśmy zagrać w remika przy świecach, kiedy już pozmywam, i pod warunkiem, że Alicja skończy jeść kolację.
Alicja przeszła kilka kroków, wchodząc do ogródka. Od zimnego powiewu w kuchni zrobiło się nie do wytrzymania. Fabia i Marshall usiedli bliżej siebie.
– Chyba nie jestem w stanie grać w remika dwa wieczory z rzędu – stwierdziła Fabia. – Ale lepiej rozejrzyj się za tymi świecami, zanim będzie zbyt ciemno, by je znaleźć.
– Moi złoci, ależ cudownie rześko jest na dworze,
tego po prostu nie da się opisać – powiedziała Alicja, wchodząc z powrotem do kuchni. – Absolutnie musimy iść na spacer, przynajmniej do centrum handlowego.
– Moglibyśmy kupić korki – rzekł Marshall.
Wymarsz utrudniło odkrycie Marshalla, że w nie¬których częściach domu elektryczność bynajmniej nie wysiadła. – Choćbyś gapił się w telewizor do sądnego dnia, światło samo się nie naprawi – stwierdziła Ali¬cja. – Zdejmij ten fartuszek, jeśli chcesz z nami iść.
– Źle zrobiłaś, nie zdejmując w domu futra – Mar¬shall zwrócił się do Fabii, kiedy szli podjazdem w stronę bramy. – Obawiam się, że dostaniesz kataru.
– Nigdy nie dostaję kataru – odparła Fabia.
Alicji nic nie mogło wytrącić z nastroju uduchowio¬nej egzaltacji. – Spójrzcie na drzewa i druty telefonicz¬ne – mówiła. – W taką noc Nowy Jork już mnie tak nie bierze.
– Mówisz o tym Nowym Jorku, jakby był tysiąc mil stąd – powiedziała Fabia – a przecież możesz tam poje-chać, kiedy tylko zechcesz. – Alicja i Marshall puścili to mimo uszu.
Padał suchy, drobny śnieg, był lekki mróz. Minęlipuste lodowisko i kilka świerków, które miejscowi rota-rianie obwiesili lampkami. Przy bezkolizyjnym skrzy¬żowaniu autostrad skręcili w prawo i w zamkniętym już sklepie z artykułami przemysłowymi kupili bezpiecz¬niki. Fabia zaproponowała drinka w pobliskim motelu Howarda Johnsona.
– To wy idźcie – powiedziała Alicja – a ja połażę so¬bie po śniegu i na was zaczekam.
– Nie wiem, czy powinniśmy byli zostawiać ją samą – rzekł Marshall, gdy weszli do restauracji. – Kiedy Alicję coś napadnie, gotowa zrobić wszystko, żeby tylko nie wyjść na idiotkę.
– Czy jest w stanie cokolwiek zrobić na własną rękę? – zapytała Fabia.
– Całkiem przyjemny lokal – powiedział Marshall. – Jak Alicji się znudzi, pewnie pójdzie do domu. Ma przecież korki.
Fabia obdarzyła nowe otoczenie należną mu uwagą, po czym pogrążyła się w smętnym milczeniu, czyli swoim stanie naturalnym.
Z ustawionej w kącie szafy grającej, której obrotowe światełka rzucały złowróżbny blask na sufit, dobywały się dźwięki Dance to My Lady. Sceny z życia pogan widniały na ścianach. Matowy wazon pełen sztucznych lwich paszczy stał obok kasy. Marshall złożył zamówienie u żwawej i wysztafirowanej kelnerki w taki sposób, żeby nie było wątpliwości, iż nie są na randce. Dla siebie wziął whisky, dla Fabii rum z colą.
– Tak mało zwracasz na mnie uwagi, gdy jesteśmy razem, Marshallu – zagaiła Fabia – że nie wiem, czy w ogóle o mnie myślisz, kiedy jesteś sam. A ja tak często dumam o tobie, o Alicji i waszym małym domku.
– Wciąż mnie zdumiewa, że mieszkamy tak blisko siebie – odparł Marshall. – My z Alicją należymy do ludzi, którzy trzymają się troszkę z boku, jako że są samowystarczalni.
– Ja też trzymam się troszkę z boku, lecz z innej przyczyny – powiedziała Fabia.
Marshall się speszył. – Tylko mi się nie zwierzaj.
– Sądzę, że bardzo to lubisz, choć twierdzisz, że nie. Zresztą przy tak szarym życiu nie ma o czym mówić... nie jestem żadną tam tajemniczą rozwódką czy wdową.
– To już zakrawa na zwierzenie – burknął Marshall.
– W dzieciństwie – napomknęła Fabia – często kłama-
łam bez powodu. Pewnego razu powiedziałam mamie,
że mój młodszy brat upadł i doznał ciężkich obrażeń. Matka się wściekła nie dlatego, że łgałam, ale dlatego, że jest przesądna. Bała się, że to jeszcze naprawdę się stanie. Kilka dni później brat zapadł na szkarlatynę.
– Ciekaw jestem, co z Alicją – rzekł Marshall – chyba że poszła do domu lub wciąż spaceruje.
– Innym razem powiedziałam tacie, że jest pożar w kominie. Nikt nie chciał mi uwierzyć i niewiele brakowało, a z domu zostałyby zgliszcza.
– To ciekawe. Jako dziecko bałem się, że spłonie nam dom i będziemy musieli spędzić noc na śniegu jak biedota.
– Nie widzę w tym nic ciekawego – powiedziała Fabia. Marshall był urażony. – Założę się, że wciąż myślisz o swoich lękach z dzieciństwa – ciągnęła złośliwie.
– To już bezczelność – wybuchnął Marshall. – Szkoda, że Alicja tego nie widzi.
– Ależ z ciebie cymbał – rzekła Fabia. – Na żartach się nie znasz?
– Właśnie tych twoich żartów mam powyżej uszu. Właściwie powinniśmy już iść, ale muszę się jeszcze napić na okoliczność pogody.
– Ja też – powiedziała Fabia. – Wygląda na to, że mamy zamieć z prawdziwego zdarzenia.