Rewir
Anka stoi ubrana w za duże brudne dżinsy.
To jasne, mówi, że po innym więźniu.
Pustą reklamówkę podnosi i patrzy przez nią
na światło. Mam tu rewir, mówi.
Jestem złym psem, mówi, bo warczę na obnażone
dziąsła i inne prefekty ciała.
Nazywam wstyd bagnem duszy, nazywam wstyd bagnem.
Czy już ci to mówiłam? – pyta jeszcze raz.
Zebraliśmy się tutaj, bo tu było blisko.
Strzela w straż nocną z palca, pif i padł.
Jedno plateau
Śmietniki mają solidne podstawy, ale i one spływają.
Znaczone ciała, okrutna maszyna ściska
i się żarzy. Ale nie sięga do dna: możesz być za mały,
za ciekły, za kły, w stronie pleśnienia i gnicia.
Pluskwiaki podjęły chitynowy testament,
Śmierdzenie Szaleńczej Odwagi, płynny zapis -
tylko pragnąć! Maszyna nie umiera, ale błądzi, szybko
pragnąć, wolno lokować. Fałdować akta -
puchnie papier. Mrówcze skryby na łączach, nawlekane
ołtarzyki, odcinki kodu; oto ciało.
Towarzysz podróży
Spada mu na głowę nagły ptak, hipertermiczny hak
pikuje w łysy plac, czopuje ujście, bokiem puff,
wydęte skrzydło, zawiasy i żebro. Długo już ciało
opiera się o ścianę w baranki, mają długą
wspólną szczelinę wzdłuż pleców, rozcięty płaszcz
rozcięta skóra, powięź i tynk, nowostrada i subway dream.
Pielgrzymują do kręgosłupa skulice i krocie nóg,
sporofitowie, migrują imamo-immuni zawiązani
w splot, gdzie przykryła go pięść,
gdzie od wczoraj gardłuje pies.
Dane
Zbieramy się transcendentalni empiryści nad kasetką,
w której dogasa skręt, ziemia obrotowo wchodzi i wychodzi,
o szesnastej odpuszcza szpila trzymająca odłogi,
dlatego nie wypuścisz korzeni. Chciałbym mieć ogon,
mówisz, taki chwytny, zwisałbym sobie czasem. Zwisa mi czas,
dodaje inny. Trzymamy liście w dymie nad membranką,
trochę się trzęsę, zanim wypuszczę hybrydę: pół słowo
pół rybi miot. Nie pękaj – mówi trzeci.
Krótko rozważam, czy się poddać, się odbić, się sobie
dać pod język.
Wielość
Kiedy bardziej leżę, lepiej słyszę te małe stworzenia,
robaki, rosówki z ogrodu, tarczenice z ryby, drzazgi z łódki.
Mamy jakieś wspólne sprawy w miasteczku
namiotowym w kanałach, w martwym
żołądku Jonasza, szeleszczą fuzje i rady
starszych, uciekamy stamtąd jednak szybko
prosto do portu, my, dwadzieścia palców,
chcemy być teraz same; bo wstyd tak się rozkładać,
siać i się rozpadać, korzonki traw
będą udawać, że to nic takiego.