Na początku trzeba powiedzieć, że książka Krzysztofa Bartnickiego Myśliwice, Myśliwice ma wiele poziomów, o których można pisać, i że to bogactwo jest zachwycające, w pewnym sensie obiecujące intensywną pracę na wiele czytań. Planując omawianie kolejnych aspektów, ma się przed sobą tak obszerny materiał dowodowy, że trudno wybrać przykłady dla zilustrowania tez i wniosków. Wyodrębnione zagadnienia okazują się wewnętrznie skomplikowane, podzielone (na warstwy, rodziny, rodzaje, rzędy, gatunki, odmiany i odcienie), przenikające się intensywnie z innymi aspektami – to wszystko razem jest ruchliwe i pulsujące, więc w procesie odczytywania jesteśmy wystawieni jednocześnie na sygnały płynące z tych wszystkich przedziałów i nisz, ale także filtrowane w różnych porządkach postrzegania. Bo należy odczytać ruch poziomy – w liniowych i sieciujących powiązaniach, w konfiguracjach semantycznych, w kompozycji fabuły, oraz ruch pionowy – ujawniający się w odsłanianiu starych, starszych i archaicznych form słów oraz szerszych konstruktów, etymologii i pseudoetymologii, a warto też mieć na uwadze uruchomiony taniec naszej (czytelników) wyobraźni, odsłanianie się znanego w nieznanym i odwrotnie, poczucie bycia blisko i w domu, przeplatane wrażeniem całkowitej obcości i wyrzucenia na plac targowy nieznanego miasta. Monitorujemy erupcję wewnętrznej energii języka, a proces ten daje czytelnikowi i badaczowi masę radości i poczucie, że jeszcze dużo satysfakcji przed nami i wystarczy jej na wiele czytań. I to jest pierwszy aspekt, o którym można by napisać trzy prace magisterskie oraz co najmniej jeden doktorat.
Za tym wszystkim i w tym wszystkim dość transparentnie widoczny jest inny poziom-aspekt: prowadzona przez narratorki, kumy myśliwickie, opowieść zakotwiczona w historii, dystopijna wizja świata rządzonego przez Sicz. I tu możemy odnotowywać wiele mniej lub bardziej czytelnych aluzji do kwestii politycznych, tym łatwiejszych do odczytania, im bardziej pamiętamy rzeczywistość PRL-u albo im więcej treści na ten temat wcześniej obejrzeliśmy i przeczytaliśmy, bo wiele obrazów w Myśliwicach… (w Myślach wice…?) to spotęgowane do absurdu ilustracje poczynań władz komunistycznych, wprowadzania nowych porządków, rozpadu dawnych struktur politycznych i społecznych oraz wiążących się z tym konsekwencji. Oraz liczne nawiązania do propagandowych haseł, fragmentów pism, manifestów i pieśni (np. „i zginie wróg z ręki ludowych mas”). Nie należy jednak zawężać perspektywy, bo wiele scen i obrazów odnieść można i do innych, poza komunistycznym, systemów, jak choćby we fragmentach dotyczących monstrualnie rozrośniętej biurokracji, metod pozyskiwania szpiegów czy agentów, zarządzania głodem i strachem, zaniku aktywności kulturalnej czy osuwania się we wtórną oralność. Myśliwickie kumy, które reprezentują żywioł zachodni, wschodni i polski (Dojca, Moszwa i Morła), snują narrację, która naprowadza czytelnika na precyzyjne polityczne i historyczne tropy, ale często też otwiera uniwersalne przestrzenie, pokazując, że chodzi tu o szerszą niż tylko regionalna opowieść.
I tu zarysowuje się kolejny poziom, na którym łączymy się z historią pojęć podstawowych dla antropologii i filozofii, a tworzą ją po pierwsze obszerne dygresje na temat czasu czy wojny, tak zorganizowane, by dało się je przyłożyć do ciała i do osobniczych trajektorii. Na tym też poziomie będziemy mogli, po drugie, zobaczyć, że Sicz nie musi być formacją polityczną, ale może być aspektem naszej psychiki, naszej wewnętrznej energii, naszym własnym obcym, albo też Realnym, jeśli posłużymy się terminologią psychoanalityczną, z wyeksponowaną fazą lustra, co szczególnie widać w kulminacyjnych, niezwykle przejmujących, dramatycznych końcowych scenach dwóch pierwszych rozdziałów. W tej dystopii możemy się przeglądać.
Pierwszy, czyli nowy stary język
Po wielu lekturach i kilku przymiarkach do eseju na jej temat pozostało mi dojść do wniosku, że aby wyczerpująco opisać Myśliwice, Myśliwice Krzysztofa Bartnickiego (Instytut Mikołowski, Mikołów 2021), warto by napisać tekst kilka razy dłuższy niż sama książka, bo właściwie należałoby ją w procesie omawiania przepisać. Potem trzeba by po kolei odkrywać bogactwo kryjące się w każdym zdaniu, a może nawet w każdym słowie.
Można by się tu paradoksalnie podeprzeć słowami samego Bartnickiego[1], który podczas spotkania autorskiego odpowiedział na pytanie o to, jak pracował nad tekstem, o jego metodę wynajdywania i gromadzenia słów opisujących na różne sposoby tę samą rzecz, zjawisko czy sytuację, i odkrywania bogactwa ich znaczeniowych odcieni, zależnych pewnie od masy czynników z uwarunkowaniami po stronie opisującego na czele, o monstrualne enumeracje, budowanie magazynów fraz, powiedzonek, przegadanek i słownych przepychanek, zaśpiewek i wielu innych formacji językowych. Opowiadając się indagującej go literaturoznawczyni, autor mówił o tym, że warto zachowywać, przechowywać (w języku zaś: naśladować), wielką różnorodność form natury/ewolucji – choćby w praktyce naśladownictwo to miało ograniczać się do mikrowycinka przepychu, na który akurat się zasadzamy, by go drążyć, składać, badać, dopóki papier i ręka wytrzymają. Przywołuje Bartnicki słynny już przykład tysięcy gatunków pająków (do tej pory rozpoznanych przez badaczy), stworzonych przez ewolucję, i zakłada, że niezależnie od tego, czy będzie w tym „sens, czy a-sens”, lepiej – bezpieczniej? – jest wielość i różnorodność uobecnić w strukturze tekstu. Nie chodzi przy tym o to, by wszystko w jego wnętrzu skatalogować, umieścić w stale podświetlonych gablotach; nie da się też wszystkiego spamiętać. (Choć temu akurat zdają się przeczyć kumy myśliwickie, przegadujące się kompulsywnie. „A mogłyby tak jeszcze długo” – czytamy). Chodzi tu między innymi o gest, nadpisany nad materią słowa, gest przyjęcia jej bogactwa i niezmierzonej logiki. Należałoby więc może, pisząc o Myśliwicach..., powtórzyć ten gest, pokazując całość, której nie da się na raz pokazać, tak jak nie da się spamiętać „przegadywanek” ciągnących się od strony 113 do 130, (choć przecież kumy…!).
Z takim gestem wiąże się akt zgody. To zgoda na to, że w lekturze, jak w życiu, niesiemy ze sobą monstrualny magazyn słów, które są sygnalnymi reprezentacjami bogactwa, które za nimi stoi, a ich znikliwość i niezapamiętywalność też odtwarza jakoś strukturę świata, który cały czas się składa i rozkłada, nawarstwia i rozwarstwia.
Na początku swojej recenzji książki Bartnickiego Jerzy Paszek przywołuje słowa z jej wnętrza, twierdzenie „towarzyszki Pieróżyn”, że „każde zdanie w książce to jest kosmos”, a kończy swój tekst wezwaniem: „czytelniku baw się w zgadywanie, jakie w MW słowa zostały użyte, zażyte i nadużyte”[2]. „Język frapuje, leksyka zadziwi, składnia pracuje w bezbłędnych supłach. Gargantuiczne enumeracje, każdorazowo wycieczka po wielu światach naraz” – pisze w swoim blogu po lekturze książki nameste[3] i wiemy, że ma rację, a ogrom materiału, który chciałoby się zbadać i opisać, sprawia, że rozpatruje się również unik i zrejterowanie, skoro zawsze będziemy w stanie pokazać tylko wycinek. Stąd w pisaniu o tym przysiady i powroty (do lasu), zwątpienia i wzmożenia. I skoki na głębszą wodę.
Jeden prąd w tej toni to zarysowujący się od razu na początku wzorzec logiki rozpadu, zbudowany z przeciwstawień według schematu: im bardziej, tym mniej, a im mniej, tym znowu bardziej, ale to bardziej ma w sobie większy potencjał rozkładu, bo buduje się na niedoborze. Tak wygląda jeden z pierwszych obrazów pokazujących koncentrację bazowych elementów dystopijnych, na stronach 5-7: „Dawniej robiła na polach, ale jak przyszły gruby, kazali zapomnieć o polach, a jak potem kazali zapominać o grubach, to my już ani pamiętały w polu robić”. A dalej:
A woda póki co jest, ale coraz mniej, a więc może nie byłoby i czym sztolni zalewać, a zamiastowe jeszcze chcą nas pozbać, że świat się ciepli i nam w studniach zabraknie. A te, co się cieszą, że jak będzie cieplej, na ogrzewaniu uszporują, to, tak myślące, za głupie są, żeby wiedzieć, że myśliły głupio, bo jak nie będą palić w piecu, to zostaną różne ciory, co je będą musiały w odbiór postawiać, a już teraz za ich odbiór płacimy najwięcej na Śląsku. Za wodę też płacimy najwięcej, bo skoro jej mało, to najdroższa jest, choć im więcej my płaciły, tym częściej magistrat gadał, że nie ma pieniędzy na nowe rury, a jak stare pękają w zimę, to się leje na niczyje pola i zamienia w kurzawki. A jak się woda da na ulice i zimą zamarznie, to jak te ulice odelga, to one nie dość, że zgięte od szkód, jeszcze całe w dziurach, a wprawdzie można by kryć od razu dobrym asfaltem, ale nie ma pieniędzy, ledwie byle tyle jest, żwirem sypnąć i łatę sztukować
– we wprowadzającym jeszcze dość łagodnie tło dla fabuły obrazku archaizacja i gwaryzacja przenikają się z dyskursami nowoczesności i splot ten będzie cały czas obecny, niezależnie od stopnia skomplikowania języka w dalszej części powieści. Rozkład zstępujący, który dałoby się też narysować jako diagram cofania się, dewolucji, zwijania do fazy pierwotnej, możemy zwizualizować fragmentem: „[…] luda nic nie czyta, a dalej nie pisze, to no to chocia śpiewa, a jak nie umie, to niech beczy, żeby kulturę resztkową chować, ale jak szkoła muzyczna była, to potem było tylko ognisko muzyczne, a potem ognisko”. Oto o rozkładzie zaświadcza nam wzmożenie semantyczne. Narratorki są wyposażone w wielopoziomową świadomość, są uczestniczkami zachodzących procesów, a jednocześnie ich świadkami, czy może nawet maszynami semantycznymi – bo za ich sprawą ruch wewnątrz słów aktywuje nowe znaczenia, by je zaraz na nowo podważyć, ale nie unieważnić – pozostawiając ruch, fluktuację. Język się samodekonstruuje, składa i rozkłada, zakrywając wiązania i odkrywając nowe lub tylko możliwe, jakby cofając nas do fazy językowej prazupy. Kilka przykładów: „amigrant” – aktywowana gwarowa wersja emigranta, gdzie prefiks a- pożycza sobie znaczenie z formuł zaprzeczających, w znaczeniu anty-, nie tylko podważając w ten sposób status określonego tym słowem człowieka, ale i modelując ruch zachodzący w przestrzeni, w tożsamości, i szerzej, w zastyganiu znaczeń; „rechtorki i derechtorki” – tu podobnie działa prefiks de- rozsadzający gwarową postać słowa dyrektor, dyrektorka, kierując je ku obniżonemu rejestrowi, ale także ku nietrwałości nomenklaturowych struktur władzy i, za nimi, władzy-wiedzy; „ścielne i kościelne” ze spisu podatków, zestawione ze sobą, wzajemnie wprowadzają się w ruch, usamodzielniając postulowany przedrostek ko-; „propustka” z zaznaczeniem rosyjskości, przepustka, ale z poszerzeniem pola przez prefiks pro-, sygnalizujący stan wprowadzający do czegoś, jakby stan premiujący nadchodzącą pustkę; „kawują i czają” – picie herbaty (po rosyjsku), skręca ku czynności czajenia się.
Jesteśmy w swego rodzaju semantycznym tyglu, w którym energia jest w stanie rozrywać wiązania słowotwórcze i budować całkiem nowe, a dzięki powolnemu podkręcaniu temperatury słowotwórczego wrzenia zostajemy, nie wiedząc kiedy, ugotowani, bo nasza semantyczna wyobraźnia włącza się w zabawę. Ze względu na semantyczny pragmatyzm, czyli wymagania komunikacyjne, wydaje się to zrazu uciążliwe, ale w trakcie czytania, z bliska patrząc, dostajemy wstęp do kuchni języka, do jego laboratorium. Stajemy wobec tego ruchu, pozbadnięci mechanizmów ochronnych, ale wyposażeni w zamian w nowe narzędzia, w rozpulchnioną językową wyobraźnię.
Pozostając w metaforyce biologiczno-kulinarnej, można powiedzieć, że język Myśliwic… jest jak żywy organizm, którego części wzrastają, a potem zapadają się w sobie, by jednocześnie rozpulchniać się, fermentować i dawać początek nowym, hybrydycznym całościom. Sformułowania ze współczesnego, czasem specjalistycznego nowoczesnego słownictwa osiadają jakby na realiach z tego skręconego czasu dziwnej przeszłości, spokrewniając się ze słowami gwarowymi, archaizmami, zapożyczają się u nich semantycznie, nasiąkają nimi lub tylko przebierają się w barwy maskujące, w maski neologizmów.
Nie dość na tym, bo operacji słowotwórczych w Myśliwicach… nie sposób zliczyć, można tylko spróbować wyróżnić wśród nich jakieś klasy, a będzie to wyliczenie niepełne. Stałe związki frazeologiczne są rozbijane (np. „wiatr w żebra”); fantazyjnie przekształcane są elementy onomastyczne (Topole skrywające Opole i masa innych); łączone są wyrazy (jak „glistoty”), tworzone dzikie etymologie (np. ulica „nazywała się Pelna, ale przestała, jak już ją mało które pełły, potem Pilna, jak za ruska brali nas z piłami w las, potem Pylna, jak wszystkie gruby fedrowały bez ochyby, a górniki chachały, że Pulna, a ja nazywałam ją dla siebie Palna, na pamiątkę tego domu, co mi się spalił jak we śnie pradawnym, jak w innym życiu, aczkolwiek po dokumentach to ona nazywa się Polna”); wprowadzane są rymy, liczne parodie („Nie rzucim brudu, skąd nasz brud. Nie damy czyścić gniazda”). Splatają się elementy różnych dyskursów, np. medycznego i ludowo-obyczajowego: („o której wieś plotła w najlepsze od lat, że najlepsze lata mają za sobą i tak często widywały dna czasz i flasz, że dzisiaj i na trzeźwo są osobą często splątaną, drażliwą, z zanikami mowy i pamięci”). Budulcem są bardzo liczne aluzje do tekstów kultury, wysokiej i popularnej, z różnych czasów i korpusów. „Nie ma, nie ma nadziei, jakoś się nam źle dzieje. Och, czy to słońce ostatnie zachodzi, och, a po złej chwili dzień dobry nie obrodzi, och, zachodzi czerwone słoneczko za zielonym gajem, och, po nocy nie przyjdzie dzień, ni po burzy spokój, nasze strachy zjedzą nas, tłukąc się spod powiek, znowu nic to, nic to, trzeba iść, zejść pomiędzy prochy, chocia w spodniach jeszcze tkwią lekko zwiędłe śpiochy” – w tej mieszaninie następuje ontologiczne zachwianie: nie wiemy już, co jest czym z czego, jakby odezwała się ukryta maszyna z wkodowanym prawzorem do generowania tekstów, możliwym do wykrycia w konkretnej późniejszej realizacji. Bartnicki te realizacje rozpuszcza na powrót w żywiole językowym, w substancji społeczno-kulturowo-psychicznej. I jeszcze na deser, bo szkoda nie pokazać: „Syjon murem obdzielony, obdzielone murem schrony”. Aluzje do tekstów kultury, na takim przekształceniu pierwotnych fragmentów, tak że niosąc stare znaczenia zyskują obok nowe zaskakujące, często humorystyczne, ale i diagnostyczne: „Dzwony, co biły, komu chciały”, „tu Januszka rozlała balladę”, „a co tam za przybłęda czyni sobie ziemię podlaną”, „pożegnaniec jesienin”, „tam ług szczęścia tu kamień na kamieniu”. Podobnie jest w licznych nawiązaniach do mitów, poprzez przywołanie postaci czy toposów, jak tutaj: „Młodnieje w oku, nabiera zdrowia żelaznego, żelaznej kondycji, a z wolą żelazową wybiera szpinak. Nie mamy szpinaku. To dajcie wątrobę. Nie mamy wątroby, panie, polskie orły nam zabierają. To serce. My bez serca, panie”.
Wszystkie te zabiegi budzą podziw dla pamięci i erudycji oraz semantycznej zwinności autora Myśliwic…, część zaś wyposażona jest w humor, z komizmem sytuacyjnym choć częściej słownym, albo w oba naraz, jak we frazie „U tirówki szmat drogi”, czy w wyliczeniu pism roznoszonych mieszkańcom przez Pocztową, pism, których potrzebuje oczywiście Księgowa, a w tym:
opłaty za wodę, i za śmieci, sztrafy za wykroczenia, podatki od gruntów i od domów, noty cynzowe, wezwania sądowe, cytacje z mutacjami, redakcje illacji, reakcje na somacje, kasacje dotacji, datacje nowacji, imputacje rabacji, anulacje legacji, relegacje regulacji, informacje o rumacji, abrogacje elewacji, kwitacje sanacji, adnotacje po likwidacji, alokacje alegacji, taksacje probacji, mediacje co do kremacji, prywacje magnacji, notacje dyfamacji i innych weksacji, reparacje uzurpacji tytulacji, z punktacją protestacje przeciw kunktacji, koekwacje kolokacji, dyktacje adideacji, reakcje milicji na akcje policji, impedancje manipulacji, podatki za środki transportu, ubezpieczenia, akcyzy, opłaty za deszczówkę […].
Nie sposób się tu nie bawić, nawet jeśli czasem jest to bardzo poważna zabawa, z ciemnym doświadczeniem w tle. Podobnie jak w opisie zamieszania z datami i nazwami miesięcy (pamiętamy z historii nominacje i denominacje, zmiany nazw ulic i patronów szkół, obalanie pomników, różne gatunki nowomowy i językowe mody, które w zamiarowaniu mają zmienić rzeczywistość), gdzie mamy między innymi taką sytuację: „A jak na jego miejsce się wprowadził konsul Argentyny, to posługiwał się inkaskim, którego nazwę spamiętałam, bo do inkasa podobna. U niego nowiec to miesiąc płaczu, a wtedy ofiary z obcych składa, więc poczta wtedy do niego nie chodzi, bo coś strach”. Atakowany przez Sicz zamek niejakiej Marjak-Jasińskiej opisany jest jak kafkowski Zamek, z „zamurzem, przymurzem, pomurzem i podmurzem” oraz z absurdalną hierarchią zarządczyń („pierwsza nad” między innymi „nad grzybnią […] nad fuzją i konfuzją”. Oraz spotkamy tam niejaką Zawiszę, na której nie udało się „spolec”. Płaczemy (głównie ze śmiechu) nad dygresją o sposobach leczenia „syfalisza”.
„Moje chleby piłą cieli” – czytamy nagle na stronie 19, w samym sercu „pogadynku”, czyli w pojedynku na powiedzonka toczonym przez kumy, w lekko anonsowanych przez narratorkę „przekomarzankach”, i to jest ukłucie zmetabolizowanej w języku makabry, reaktywujące, wyciągające na wierzch zakamuflowaną, wypchniętą dziś z codziennej pamięci obecność śmierci, nienawiści, śmiertelnych tortur, ogólnie – krwawość życia. Rozpoznajemy tu w jednej chwili, że zabawa nie jest niewinna, bo przenosi pamięć traumy, doświadczenie upchniętych uprzednio w kryptach obrazów, i język nie jest niewinny, o czym mowa jest wprost: „Już tylko w języku, ba, często już tylko na końcu języka trzymały się ich niektóre z dawności obrazy”, i dalej:
Już tylko ten mięsień ustny, ta chropowatość nakrapiana, z rowkiem i bez, z nalotem lekkim, płaszczka na ogół różana, własność rzadko okiem tuczona, ten ślimak bez muszli, ten ślinik wszystkożerny, ten silnik na coraz niższych obrotach ciał naprasnych, kubek w kubek, korzeń bez artykułów, ten listek fagowy, powstrzymywał rozmaite wieki-powieki przed przepadem, utrzymywał w nieubyciu dawne sąsiady, ich płotne czasy, drgane myśli, ich plany przemyślne, jak myszy plenne, ich mapy nabyte, puty rysowane, globusy przekręcane, tabletki przełykane, ich zdrzemne i strzemienne, ich faty w światy i za światy, ich żagle łoponagle, w drogę buty butne, bardziej butne i najbutne, ich, ach, dłonie czytane przez wróżkę-dróżkę tuż przed dworcem za drobne na chodne na szczęście.
I jest to dobry moment, żeby ten język-„silnik” wpuścił nas do innego poziomu tej historii, czyli do… historii.
Drugi, czyli historia i przyjaciele
Fabuła powieści, nadpisana nad festiwalem dzikiego języka, tworzona jest przez gawędę narratorek, kum myśliwickich, która od błahej na pierwszy rzut oka historii o odkurzaczu zabijającym roztocza przechodzi do tematów jawnie nawiązujących do wydarzeń historycznych, przemian społecznych, ideologicznych i kulturowych. Na początku z gadek wyłania się dystopijny obraz absurdalnie tragicznego stanu Myśliwic, pogrążonych w głębokim upadku: rozpadający się przemysł, utrata substancji miejskiej (ku amorficzności jednak, bez powrotu do struktury wsi), rządy zabobonu i przesądów, wygaśnięcie umiejętności czytania i pisania, surrealistyczna mieszanka jakiejś pierwotnej prymitywnej struktury społecznej i mentalnej, ale bez jej źródłowej energii, z całkiem współczesnymi pojawami. Monstrualnie rozrośnięta u mieszkanek Myśliwic pamięć słów wydaje się przy tym ciężkim semantycznym tobołem. Możemy się dopatrzeć mechanizmu, który da się nazwać pseudoformularnością, jak echo dawnych mnemostrategii (objawiająca się w zapisaniu światoobrazu jako agonicznego ringu morficznych układanek), ale jego funkcja działa jakby w próżni, przesunięta na inne pole (ciekawie zostaje to zdyskursywizowane w kłótni kum dotyczącej skuteczności odśpiewania z pamięci kilkudziesięciozwrotkowej pieśni przeciwko upiorom).
Gadka kum płynnie, prawie mimochodem udaje się w stronę tematów cięższych: od roztoczy (pamiętamy o pająkach – przez kwestię obsesji czystości prześwieca tu piękny problem trzymania w pamięci i uświadamiania sobie istnienia klas istot i zjawisk na co dzień nieobecnych w naszej świadomości!), przez rozważania o deszczu i odpornych nań stworzeniach, o naturze czasu i ściganiu się z nim, przez taksonomię zantropomorfizowanych wojen i rozważania o ich naturze, po wspomnienia o głodzie i torturach na koniec pierwszego rozdziału.
Historia ujawnia się poprzez wywołujące ją sygnały. To liczne aluzje do rzeczywistych wydarzeń: od rabacji Szeli i rzezi wołyńskiej (wspominane już „piłą rżnęli”), po katastrofę samolotu w Lesie Kabackim (pomniczek z brzezinie dla krewnych starej Leżejki, którzy nie dolecieli z Ameryki). To szczegóły topograficzne, z na ogół fantazyjnie odkształconymi nazwami miast (Topole, Myśliwice itp.). To pojawiające się licznie postaci – zaszyfrowane przez przekształcenia nazwisk, stosowanie nazwisk i imion aluzyjnych, mniej czy bardziej prostych do zidentyfikowania. Pomiędzy tymi mocniej zakamuflowanymi mamy wiele sygnałów łatwiejszych do zdekodowania, przynoszącego szybką radość. Czasem jedna nazwa skrywa w sobie kilka postaci, a nawet cały tabor, w którym zebrani zostali ludzie z różnych miejsc czy czasów, powiązani ze sobą jakąś nicią, jakimiś czynnikami deskrypcyjnymi. Samo śledztwo pozwalające dotrzeć do tego, co ukrywa się w danej nazwie, obrazie czy scenie, może być fascynującym zadaniem, co pokazał na kilku przykładach nameste w swoich blogowych notach, np. pisząc: „Występujące tu Kocia Biernacka i biskupa Augusta to, odpowiednio, Wacław Kostka‐Biernacki („kat z Berezy Kartuskiej”, ale i autor powieści oraz opowiadań – m.in. Twarda proswirka czy zbiór Djabeł zwycięzca) i August Hlond”[4]. W celu odnalezienia pierwowzorów używa on wskazówek obecnych w tekście, zakładając, że nic nie jest u Bartnickiego bez pokrycia, i rzeczywiście, warto szukać, nawet jeśli sam autor Myśliwic… twierdzi[5], że być może nie wszystkie odniesienia byłby już teraz w stanie zrekonstruować, co jednak jest naturalne i do tego aktu zapominania również może odnosić się gest zgody, o którym pisałam wyżej.
W którymś momencie na przykład nagle z satysfakcją odkrywamy, że Adorfo, który pojawia się przy uwadze o niemożności uprawiania poezji, rozwarstwia się na Adorna i Adolfa, diagnostę i sprawcę rzeczonej poezjoontologii. Morła rozpęka się nam na polskiego Orła, na Thomasa More’a (gdy zyskuje imię i nagle jest Tomaszą Morłą), z odzywającym się z tyłu echem Orwella, tworząc z nim razem dobraną utopijno-dystopijną parę, z czego zaraz moglibyśmy – bo czytając Myśliwice…, popadamy w nawyk dygresjowania – ruszyć w rozważania na temat płynnych granic między jedną a drugą społeczno-polityczną wizją. Jedna z bohaterek, Kacpra, okazuje się po części Janem Kasprowiczem, poprzez wywołanie „rymowanek” o bohaterskim koniu i walącym się domu, ale też może być Kasprzakiem, jednym z przywódców ruchu robotniczego, a ta jej twarz wyłania się z aluzji, które bohaterka sama czyni, do mrocznej dość przeszłości, pełnej (usprawiedliwianej przez nią?) przemocy. Wśród przywódczyń Siczy jest „jedna Frenkel”, zwana też Bogdan i Aleksander, która już przez zdwojenie imion sama w narracji jakby podwójna, rozpada nam się na dwie co najmniej postacie: jedna to czekista Naftali Frenkel, a druga Aleksander Bogdanowicz (tu już musiałam poszukać i znów poczuć radość odkrywania), rosyjski rewolucjonista, filozof i lekarz, którego obsesją były odwracanie procesu starzenia i eksperymenty z transfuzjami. „Przemyśliwały brodacze, czy przetaczając krew, przetacza się myśl” – czytamy wszak w poprzednim akapicie, oraz szybko rozpoznajemy (skonfliktowanego w rzeczywistości z Bogdanowiczem) Berię w towarzyszu Sergo, wspominającym o „ślicznych żyłach Siczy”, a dywagacje na temat czasu, jego doganiania, wyprzedzania czy anulowania pojawiają się w powieści kilka razy. Wszystkie te tropy, podsuwane, czasem mylone, a czasem uchylane i zacierane, tworzą prawdziwe bogactwo, jak nowo odkrywane ekosystemy czy po prostu systemy, w których możemy znakować okazy i obiekty, zdając sobie sprawę, że poza naszą taksonomią zostanie pulsująca dzicz (a może nawet sicz?), do której nie zdobędziemy dostępu – znowu chodzi tu o akt zgody, o gest przyzwolenia na migotliwość rzeczywistości, co dałoby się też odnieść do zgody na to, że w naszych umysłach mamy ogromne połacie zapomnianego, tego, co wcześniej wyraźnie zobaczyliśmy albo ledwo zarejestrowaliśmy, i jeszcze zapewne milion razy większy obszar, gdzie migoczą sygnały, z których nigdy nie zdołaliśmy zdać sobie sprawy, a które budują naszą egosferę. Swoisty apel poległych albo śpiących. Nie możemy ich wszystkich mieć na widoku, bo nie możemy widzieć działania maszyn, systemu, którym jesteśmy, bo tylko zasłonięcie tych tłoków i przekładni pozwala mieć tożsamość[6].
Sama Sicz pojawia się najpierw jakby mimochodem, w łonie wywodu o rodzajach wojen. Przynależy z pozoru do rodzaju wojny „wystygniętej”, która zapewne jest po części zimną wojną. To Sicz jest sprawczynią stanu Myśliwic. To najważniejszy trop historyczny, który będzie się w toku akcji rozrastał.
Sicz ma wymiar historyczny i ten jej poziom najłatwiej dostrzec. Aktywują się szybko znaczenia „kozackie” – obóz warowny Kozaków, Sicz Zaporoska, potem Sicz Poleska ze współczesnymi odnogami, ciągnące za sobą cały ciężar symboliczny, powiązany na różne sposoby z tematami kresowymi (sicz obecna w literaturze polskiej już od Rzewuskiego, przez Podhoreckiego i dalej), obejmujący też ogólnie wschodniość, azjatyckość czy zagrażającą z tej strony obcość, skondensowaną w widmie (oraz w praktyce i widmie praktyki) komunizmu, który wprost jest zagajany przywołaniem haseł z pism i afiszów, np. o elektryfikacji (s. 11), ale też przypomina się motyw siczy w Diunie Franka Herberta, co pozwoli nam wyprowadzić się poza ścisłe pole skojarzeń wschodnich.
Z gawęd i wspomnień kum myśliwickich wyłaniają się obrazy różnych metody stosowanych przez Sicz w celu spacyfikowania miasta. Prowadzą czytelnika do miejsca, w którym zaczyna się jakościowe przejście. Jest to rodzaj katartycznego zjazdu (który powtórzy się potem w drugim rozdziale, w innej postaci), pozostawiającego nas nagich wobec opisanych doświadczeń (oraz wątłych i rozdwojonych w sobie).
Wspomnienia głodu i chłodu, są tak skonstruowane, że w miarę czytania, rzec można, ścina się krew w żyłach. Jeszcze przez jakiś czas podziwiamy satyrę na mechanizm propagandy, gdy „siczowe” proponują receptę na głód:
Poradzono w każde rano po budzeniu stawać przed lustro i powtarzać: Jesteśmy syte. Jesteśmy syte. Jak które lustra nie mają, to w sąsiady się zbierać i twarz w twarz powtarzać: Jesteśmy syte. Jesteśmy syte. Ale od tego głód zmalał na krótko. To Bogdan znów na to, żal mi was! Są wśród was zdrajce, co kradną jedzenie, trują studnie, zaniedbywają ziemię. To przez takie nie ma co jeść. Na wasze szczęście Sicz potrafi je wskazać. Zarządzić, że które mają szczere intencje poparte uczciwością czynu, te zniosą cały dobytek przed kolej Siczy, całe plony, zapasy i dzieła rąk. I które tej szczodrej ofiary nie doniosą, te zdrajcę.
Zaraz potem pojawia się jedzenie trupów, starych i świeżych, ze swoim ładunkiem tremens i metaforyką metabolizowania pokładów pamięci. Przychodzi za tym mróz, z kolejną receptą siczowych, w myśl której ponownie należy zaprzeczyć ciału:
Poradzono w każde rano po budzeniu stawać przed lustro i powtarzać: Jest gorąco. Jest gorąco. Jeśli lustro już pękło od mrozu, to w sąsiady się zbierać i powtarzać twarz w twarz: Jest gorąco. Jest gorąco. Które nie lubią nazbyt gorąco, tym wystyknie: Ciepło. Jest ciepło. Lub się pękniętym szkłem ciąć po żyle, dać krwi popłynąć. Wtedy też cieplej. Jest ciepło. Jest ciepło. Albo wygniatać się jedna z drugą, bo ciała ludzkie umieją cudownie dzielić się ciepłem, póki sił. A jeśli które nie znajdą towarzyszki do otulin, to można samotnie zlec na dnie rowu, dać się przysypać, dać sobie przysnąć, bo i wtedy jest cieplej. Jest ciepło.
I nieuchronnie zmierzamy do kulminacji w postaci tortur stosowanych najczęściej dla wymuszenia zeznań o zdrajcach ukrywających jedzenie.
To, co odkrywa się przed nami, to fakt, że tak przecież było. Głód to rzeczywistość, śmierć głodowa to rzeczywistość. Pierwsza odsłona, która przychodzi na myśl, to hołodomor na Ukrainie w latach 1932-1933, wywołany przez komunistyczne władze ZSRR, gdy umarło z głodu do 10 milionów ludzi, i gdzie zdarzały się przypadki kanibalizmu. Badania wskazują też, że do dziś na świecie cierpi głód ponad pół miliarda ludzi. Wiemy to. Świat taki właśnie był i jest. Z poziomu gier językowych przechodzimy tu nagle na poziom ciała i tak już czytamy do końca ten rozdział, w majakach dwóch kum (które zapewne rozgrywały się w jednej głowie), wyobrażających sobie, że mają wszy lub pluskwy, bo byłyby to jakieś okruchy białka do zjedzenia i zrobiłoby się cieplej od drapania się, w majaku rozpisanym na wyobrażony dialog, rozciągający się na kilka stron, dojmującym, przeszywającym i obezwładniającym swoją transową logiką cierpienia, w której uruchamiają się rachunki rozpadu i dezintegracji, zakłóca się poczucie własnej ciągłości, pojedynczości czy odrębności:
Zamiast tego wyobraziłam sobie, że to ja jestem Morła i że to moje oczy wspominają o młotkach na wszy. A juści po tej zamianie, kiedy mnie bolało, to mnie nie bolało, bo to Morłę bolało. […] Narapt usłyszałam wołanie starej Morły: Zmiana! Zmiana warty! Nim się obejrzałam, już Morła były na swoim miejscu, we własnym ciele, przy własnym wspomnieniu. Czy raczej to ja tak wołałam? A może ja wspomniałam, że Morła zawołały? Nie mogłam się w tym rozplątać. Przypuśćmy, że Morła, bo inaczej nie ruszymy z miejsca. Więc to Morła. A wartę wzięły na siebie, bo widać rozumiały, że już za dwie nie wyrabiam. Za dwie naszą rozmowę w myślach utrzymywałam długo. I dłużej już nie poradzę. Więc trzeba się zmienić. Teraz Morła przejmą ciężar. A może to ja miałam przejąć?
W tym rozdwojeniu-połączeniu zmierzamy prosto na stół tortur, gdzie rażąc prądem, wymusza się zeznania. Nie dziwimy się bardzo, bo zadawanie bólu na różne ciekawe sposoby już w tej historii spotkaliśmy i jeszcze spotkamy, choćby w opisie narzędzi do tego służących i poczynań różnych formacji zbrojnych, wtedy jednak w przebraniu ludowego bajania, co nakładało na nie pewien filtr, oraz w ramach językowego rozpasania, gdy historyczny korowód zbrodni i umęczeń wpleciony zostaje w warkocz rymów i w ciąg słownej kreatywności: „Kiejkuta niech kikuta. Piekarskie do pieca. Stadnickie za stodołę. Narodnika w stajni. Ignacego w ogień. Berezowskie na brzozę. Persa do Macedyni. Czerniaka pod rumaka. Grycz na smycz. Jedwab w szlak. Pileckie popilić. Judasza do kołyski. Gruszczyńskim gruszka. Wodzika głowę kropla stoczy. Wajgle na węgle. Gusa na guśtawkę. Awakuma opustoszyć. Witki dobrowolne i bez furmanki. Rakowice do rakarza. Strupa pod strop. Kunickim kuna. Katyliny na liny”. Teraz, na stole z prądem, objawia nam się dosłowność wraz z jej absurdalną logiką: zrób coś złego, przekrocz granicę, a będziesz nasza. Zadaj ból, bo sama go poczujesz, zabij, albo sama zginiesz. Czy skądś to znamy? Ach, z rzeczywistości! Historia świata to historia masakr i bólu. Patrzymy na to teraz, i to jakby z wnętrza nas samych, bo daliśmy się wciągnąć do niebezpiecznej opowieści, która na początku wyglądała jak bajanie, ale teraz już nas ma: zakłócenie spójności granic między narratorkami, gdy nie było jasne, kto opowiada, a kto słucha, w którym momencie jesteśmy, czy w teraźniejszości opowieści czy długo po niej, czy może w ogóle tuż przed, sprawia, że „nim się obejrzałam, Morła w innym miejscu były, w moim ciele, we wspomnieniu moim. A ja, goła na jej miejscu, w innym ciele, a dziwnie spokojnie nieruchomym. I już będąc jako ja, spojrzały Morła na przekrętło”. Leżymy na stole, czy włączamy prąd? A może obie rzeczy naraz? Dramatyczna kulminacja w opisie tortur ma, jak wszystko, kilka poziomów: bo i ten dosłowny, nawiązanie do rzeczywistych zdarzeń, do praktyk KGB i pokrewnych agend, ale i do wcześniejszych, jakich zawsze było sporo (inkwizycja), odzywa się w niej echo eksperymentu Milgrama, ale odnosi się też do zmagań wewnętrznych, gdy ścierają się w nas różne obcości wewnętrzne wzmagane głodem: jedzenia, bliskości, wolności itp.
Ten rozdział kończy się przebudzeniem ze strasznych wspomnień, ale kilkanaście jego ostatnich stron rozrasta się w wielkie historyczne ciało. Wydawało mi się, że to jest katharsis, to poczucie, że po głodzie, chłodzie i torturach wciąż żyjemy, ale na razie przeszkadza temu trochę fakt, że kumy z Myśliwic zajrzały nam do snu i zobaczyły tam straszne rzeczy.
W drugim rozdziale, tak długim jak pierwszy, historia dzieje się dalej i prowadzi rajd po zadenuncjowanych na torturach domkach i pałacykach (siedzibach „polszewcy”), w poszukiwaniu zapasów czy siedziby wrogich sił. Tu też odzywa się echo prawdziwych zajść i starć, a po odsłuchaniu rozmowy z autorem możemy odnaleźć nawiązania do rodzinnych historii spisanych na przykład w pamiętnikach babki. Śmierć kosi gęsto, ale najważniejsza część akcji rozgrywa się w zamienionym w warownię domu jednej z kum. Kilkudziesięciostronicowe oblężenie układa się w coś w rodzaju przypowieści-diagnozy. Ta długa scena to arcydzieło, nawet jeśli odejmiemy jej nawiązania do różnych literackich obrazów oblężeń i zajazdów, bo najważniejsze (dla mnie) jest w niej przedstawienie zmagań, które możemy odczytać jako wydarzenia na planie wewnętrznym, zmaganie z naszym wewnętrznym obcym. Atakująca Sicz coraz bardziej staje się cząstką nas samych albo czymś, co robimy sobie sami, mniej czy bardziej boleśnie, co jesteśmy gotowi sobie zrobić dla idei, dla tęsknoty za czymś niewypowiedzianym w nas. (Oto piękne argumenty: „Wytaczała Sicz przeciw nam, a więc i sobie, największe dzieła swojej, a więc i naszej nauki […] Wycelowała też Sicz w nasz dom wielki zderzacz milionów, a strzelała z niego póty, póki z tegoż stalowej woli różne cząstki ciał nie rzuciły się emigrować, skupiać tam, gdzie im kazano. Chciała nas Sicz złamać kołem kwantowym, którego nawet opisać nie sposób, bo jak się zbliżasz do koła, to już opis od niego odbiega”). Jedność tę pokazuje też wprowadzenie – a w zasadzie wniknięcie w tajemniczy sposób – do oblężonego domu jednej z przywódczyń Siczy, postaci nazywanej Pańką od Muzyki. W miarę jak oblężenie staje się coraz dziwniejsze, bo oblegani w pewnym momencie pragną wyrwać się ku oblegającym, a ci z kolei za wszelką cenę starają się temu zapobiec, różnica między tymi dwiema siłami zaciera się, kuma-narratorka coraz bardziej odczuwa Pańkę jako część własnej osoby, jej oddzielność od narratorki zanika, obie te instancje mieszają się i wymieniają na poziomie afektywnym („wyczuwałyśmy się jak dwie połówki samości”). Możemy odczytywać Pańkę jako afektywną siłę sztuki, poezji, której ilustracją jest między innymi multiwariantywna pieśń siczy, ciągnąca przez 20 stron. Narzuca się tu jako skojarzenie tytuł i treść wiersza Herberta Pan od przyrody, a zaraz za nim książka o jego autorze Pan od poezji[7]. Potem dołącza do nich trzecia postać: Petra of Mużyki, cała w swoim imieniu brzemienna od skojarzeń (od żeńskiej odmiany figury świętego Piotra, przez konotacje z antyczną historią, nawiązania do prymitywnej męskości i rosyjskiego słowa „mużyk”, aż po sygnały, że jest formą „łobuzów od historii”, którzy zabili pana od przyrody w Herbertowym wierszu.
Na rzecz odczytania Myśliwic… jako dramatu wewnętrznego działa dla mnie powtarzający się motyw „dziecka”, od którego, dosłownie w pierwszym zdaniu, zaczyna się książka („Żeby dziecko brać, pomyślało mi się […]”), który odżywa i odzywa się co jakiś czas i na którym kończy się drugi rozdział. Wątek ten jest jawnie metaforyczny, mimo atakowania czytelnika obrazami turpistycznej fizyczności, ale może właśnie przez ten naddatek obraz przełamuje się w metaforę. Od dziecka zaczyna się tu wszystko, więc jest ono ważne; obraz trupków dziecięcych, puchnących i niepochowanych, czasem przetapianych na tłuszcz (pierwszy sygnał, że może nie chodzić po prostu o młode homo sapiens), każe od razu pytać o naturę nieszczęścia tej krainy i niedowierzać prostej przekładni historycznej. Na koniec „dzieci” są zakładnikami, zamknięte w wagonie, ale historia ich „oddania” aktywuje różne baśniowe[8], mityczne i historyczne skojarzenia[9]. Czy na pewno są tylko ludzkimi dziećmi? Może odzywa się tu historia odłączenia, w którym uznaliśmy, że inne gatunki nie zasługują na ocalenie, a stają się zasobem do wykorzystania? Czy mogą być symbolem nadziei, marzenia, szansy na przyszłość, niewinności, czystej karty, nowego początku? „Oddały nam Myśliwice wszystkie swoje dzieci” – mówią siczowe i teraz, znów jak w pierwszym rozdziale, w kulminacyjnych majakach mamy skrajną amplitudę, mentalne tortury, gdy musimy zadecydować, czy uratujemy jedno (jednego kota z miotu, gdy reszta do worka i do jeziora, jedno dziecko, własną przyszłość, nadzieję?), zdradzając resztę, przekręcając gałkę, która spowoduje zatopienie wagonu z uwięzionymi? Czy chodzi o zdradę części grupy, by uratować pozostałych, czy też może tu chodzić o zgodę na pojedynczość, która będzie zdradą wszystkich innych możliwości? Jeśli wybierzemy jedną drogę, porzucimy cały wszechświat innych dróg. Nastąpi skurcz rzeczywistości, zsumowanie do jednej superpozycji kwantowej. Takie wycieczki filozoficzne nie są od rzeczy, bo fizyka, podstawowa i kwantowa, wchodzi do tekstu Myśliwic… dość szybko, gdy mowa jest o wpływie obserwatora na badany układ, a kwanty swobodnie nawiedzają narrację, razem z lekko tylko zaszyfrowanymi nazwiskami swoich odkrywców i późniejszych teoretyków. Wagon z zamkniętymi dziećmi nagle również stanie się obiektem o nieustalonym, płynnym statusie, a płynność ta utrzymywać się będzie, dopóki nie zajrzymy do środka. Myślę, że każdy poziom czytania tej opowieści będzie miał swoją rację i może być dobrze osadzony: będzie to historia o prawdziwej historii i rzeczywistych wydarzeniach, opowieść o przemocy i cierpieniu, o języku, który buduje świadomość i tożsamość, o odwiecznych ludzkich tęsknotach, które potrafią zamienić się w szczytne idee i zdegenerowaną ideologię, może to być skrócona „historia umysłu” – w uogólnieniu, w uszczegółowieniu i na przykładach, może to być metafora lub przypowieść albo też traktat filozoficzny o naturze czasu i materii. Albo historia o tym, jak się pisze powieść i jak „każda kropka może stać się okładką”.
Uniwersalność i rozległość tej historii ma swoje zwieńczenie w ostatnim rozdziale, będącym w całości przemówieniem ważnej osobistości z Siczy – stylizowanym na wysokonaukowy konferencyjny referat. Swoją drogą uruchamia się w nim wspaniale żywioł parodii (zob. didaskalia w nawiasach dotyczące reakcji słuchającej publiczności), ale jest też serio – stanowi próbę nowej ontologii, w którą chciałoby się uwierzyć. Mamy tu w nazwiskach przywoływanych naukowców zaszyfrowanych najważniejszych fizyków – przeważnie kwantowych. Kondensacja tych nazwisk – z całego świata – pokazuje, że Sicz jest zjawiskiem szerszym niż „siła ze wschodu”, to raczej siła tęsknoty do wielkiej zmiany, która może podążać różnymi drogami, degenerując się, rezonując z różnymi modalnościami, wykrzywiając się, niosąc ze sobą zniszczenie – ale i poezję. Ostatni rozdział to manifest ontologicznej sprawczości literatury, doprowadzonej do krańca, do miejsca, w którym kończy się wydajność naszego umysłu w konstruowaniu znaczeń, kierowany przeczuciem, że semantyka organizująca nasze postrzeganie świata jest nieostateczna: żądający wyjścia poza binarność kodowania informacji, dualizmy, zasady oznaczania i znaczenia. A skoro nasze ego, to tożsamość w czasie, to czy dywagacje o dogonieniu czasu i to, co jest postulowane w piątym rozdziale, nie będzie stanowiło rezygnacji z tożsamości? Czy więc sicz jako komunizm, jako marzenie o równości, nie jest apelem o taką manipulację na systemie, która doprowadzi do rezygnacji z tożsamości? Czy może mamy u podstawy mózgu tęsknotę za powrotem do takiej fazy, do takiego zanegowania Komplikacji, które pozwoliłoby działać instynktownie, jak rój pszczół? Czy to forma tęsknoty za stanem sprzed zerwaniem owocu z drzewa wiadomości? Czy możemy włączyć w ten pomysł pojawiającą się co jakiś czas figurę dziecka, której dyskursywne wprowadzenie zaczyna rozdział pierwszy, i która w afektywnym nawrocie zamyka rozdział drugi?
Trzeci, czwarty i piąty, czyli sakwa na wszystko, czego nie napisałam
Należy zacząć kończyć ten esej, ażeby rzeczywiście nie przepisać tu całej książki i nie dopuszczać do kolejnych nawrotów i zakręceń, do pączkowania kolejnych pytań i interpretacyjnych pomysłów. Bo przecież chciałoby się powiedzieć, że tak naprawdę, moja opowieść o Myśliwicach… dopiero się zaczęła.
Myślę, że Myśliwice… powinny stać się przedmiotem szczegółowych badań.
Powinni go analizować literaturoznawcy i językoznawcy. A także: politolodzy i filozofowie. A także: ludoznawcy, etnografowie i geografowie, matematycy, perypatetycy i ekscentrycy, scrabblowcy, historycy, ahistorycy, fizycy oraz metafizycy. Spinozyści i hegliści, marksiści, neomarksiści i nowomaterialiści oraz intencjonaliści i antyintencjonaliści. A także: geolodzy i glacjolodzy. A także: psychologowie, psychiatrzy oraz psychopaci i opaci. Interniści i interakcjoniści. Lacaniści, archiwiści, aktywiści oraz arywiści. Ornitolodzy i dendrolodzy oraz meteorolodzy. Technicy i pirotechnicy. Praktycy i teoretycy. Artyści i autyści.
Nie chciałabym nikogo pominąć.
[1] [FB link] Notabene, Myśliwice… i tak są dla czytelników bezpieczniejszą pozycją niż niektóre inne teksty Bartnickiego, np. Prospekt emisyjny czy jego tłumaczenie Finnegans Wake. Myśliwice… to jednak w miarę regularna powieść, z fabułą, za którą można podążać w tradycyjny sposób.
[2] Jerzy Paszek, „Ziew epicki” dziew i śpiewy ew. MYśliWice, MYśliWice Krzysztofa Bartnickiego, „Śląsk” 2022, nr 9, s. 56-57.
[3] Nameste, Wstępny raport a vista metodą losową, 28 VIII 2022, https://nameste.litglog.org/2022/08/wstepny-raport-a-vista-metoda-losowa/
[4] Nameste, Kumy myśliwickie, 2 IX 2022, https://nameste.litglog.org/2022/09/kumy-mysliwickie/
[5] W rozmowie prywatnej.
[6] Twierdzi fascynująco Thomas Metzinger, zob. idem, Tunel ego. Naukowe badanie umysłu i mit świadomego ja, tłum. Paweł Grabarczyk, Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 2018.
[7] Joanna Siedlecka, Pan od poezji. O Zbigniewie Herbercie, Prószyński i Ska, Warszawa 2002.
[8] Np. szczurołap, wyprowadzający dzieci z Hammeln w baśni Grimmów.
[9] Łącznie z apelem Haima Rumkowskiego do Żydów w getcie: „Oddajcie mi swoje dzieci”.
Krzysztof Bartnicki, Myśliwice, Myśliwice, Instytut Mikołowski 2021 (I wyd.) / Convivo 2023 (ebook):