Nad wodą wielką i czystą
stały rzędami okręty.
I woda tonią przejrzystą
odbiła żagle ich czarne.
Najbliżej – „Ogór”, niewielki kecz, solidny i trwały, z pokładem i nadbudówką wykończonymi mahoniem i z poszyciem pokrytym dębiną. Grotmaszt z ożaglowaniem rejowym górował nad żaglami gaflowymi bezanmasztu, teraz zwisającymi na bezdechu flauty. Mniej więcej pięć kabli na sterburcie – „Alarm”, zwinny i lekki sosnowy kuter, jednomasztowy z bukszprytem na dziobie. Tuż obok niego bujała się „Santa Maria”, karawela o dębowym kadłubie, sosnowych masztach i rejach, stabilizowanych przez grube, lniane bramstenwanty. Łacińskie żagle zwisały jak suknia, czekająca na wiatr do tańca. Ostatni w polu widzenia drzemał w kołysaniu „São João Baptista” – olbrzymi galeon, największy trzymasztowiec w naszej „Armadzie”, tak naprawdę będącej jedynie eskadrą. Maszty „Baryły” wspinały się ku niebu, rzucając wyzwanie wodom i wiatrom, teraz biernym i zamarłym. „Baryła” – gdyż tak ją nazywaliśmy za plecami portugalskiego kapitana o rudej brodzie – przyćmiewała swymi gabarytami resztę okrętów, reperowanych i klarowanych w pocie czoła.
Wreszcie – moja piękna „Siurpryza”, dama tych wód, jedyna o białych żaglach i burtach. Dwadzieścia cztery armaty o lufach lśniących brązem w południowym skwarze. Dwadzieścia osiemnastofuntówek na pokładzie działowym i cztery dwunastofuntówki na pokładzie górnym. Sto dziewięćdziesiąt dwa funty żeliwnego żywiołu salwy burtowej. Moja piękna, moja chluba – cieszyła się sławą, którą przyćmiewała nawet „Baryłę”.
– Kapitanie! Pokład wylizany, takielunek oporządzony, śmieci wyłowione, mordy nakarmione. Wiara czuwa, wiatru brak. Melduję posłusznie. Teraz co, czekamy jak co dzień?
– Czekamy jak co dzień, Bosmanie.
Nad wodą wielką i czystą
wiły się chmary łazęgów.
I woda tonią przejrzystą
odbiła prace ich marne.
Na „Alarmie” bujali się sami Filipińczycy, po których nadano nazwę ich kutrowi. Hałaśliwi, wiecznie roześmiani, budzili wszystkich co rano, nawet nim słońce zdążyło wstać. „Ogór”, z ogromnym niedoborem młodości, wypełniony był starymi Holendrami. Bóg jeden raczy wiedzieć, co ich tu przywiało, a oni sami nikomu tego zdradzać nie chcieli. Trudno nam było uwierzyć, by – tak jak nas – zmusił ich do tego los lub korporacyjny press gang. Dawali jednak radę jak mało kto. Natomiast „Santa Maria” jak i „São João Baptista” to były istne tygle – kogo się tam nie dało znaleźć! Zupa ludzka! Byli wszyscy, z każdego zakątka naszego globu, chyba z każdej przystani ktoś się nawinął. Przepyszna mieszanka. Natomiast „Siurpryza”… Szkoda gadać. Nasi od losu dostali najgorzej.
Tafla zatoki odbiła szkaradne me ryło. Jako kapitan muszę mieć brodę. Muszę mieć przepaskę na oku. Brak dwóch przednich zębów dopełniał widoku. Jako jedyny z załogi miałem prawdziwy skórzany kapelusz trójgraniasty – cała reszta musiała zasuwać w bandanach lub płóciennych, dziurawych bikornach. Haku jednakże szczerze nienawidziłem. Nie chciałem go, to gorsze nawet od drewnianego kikuta Bosmana. Taki los, co zrobić. Czasem wada staje się opłacalną zaletą. Gówniarzem będąc, marzyłem, by zostać piratem. Przemierzać niepoznane, zdobywać pryz i z bocianiego gniazda sławić Libertas i Fortunę. Dziobem pruć fale i mijać mielizny, zdradliwym prądom czy syrenom stawiać czoła i wyśmiewać niepomyślność. Słowa rzucać na wiatr, bo i tak nie będzie miał ich kto wyłowić. Żyć bez kresu! A że byłem wtedy silny chłop, w tłumie złowił mnie sierżanta wzrok…
Wtem – rozprysk. Po nim – kanonada srebrnych wystrzałów i trzepotania. Latające ryby wyrwały się ponad lustro, furkocząc skrzydłami. Dziesiątki wyskakiwały w gorejące słońce, by w blasku dać nura w głębiny. Tuż pod nimi ławice makreli. Żywa mozaika mieniąca się miriadą łusek. Nieskrępowana wolność podwodnej chmury wijącej się i rozlewającej połyskliwie. Nad nimi mewi krzyk, kormoranów skrzek. W tych chwilach woda wielka i czysta była najbardziej przejrzysta. W tych chwilach wszystko to było nasze, wspólne i właściwe.
Na bakburcie Bejrut. „Bejrut”, właściwie, gdyż ten prawdziwy… aaarrrr, szkoda strzępić ryja. Niemniej, to był nasz Bejrut. Dzięki flaucie słyszeliśmy szwargot tawern, gwar targowisk, zgiełk nabzdyczonych ulic. Kiedy indziej bryza niosła aromaty kurkumy, mirry i curry, cynamonu, sandałowca i paczuli, kadzidłowca, kardamonu i goździków. Zapachy radości i wonie wolności. Tygiel atłasów i jedwabi, stukot korali i paciorków, lśnienie monet i błyskotek. Bejrut – saudade, saudade…! Na wyciągnięcie ręki i wyciągnięcie kotwic, opuszczenie redy, opuszczenie trapu. Mil kilka zaledwie! Kwarantanna, niech mnie zaraza…! Odosobnienie, izolacja, alienacja…
Kwarantanna, po robocie zwana kontraktem. Po robocie! Dobre sobie, dobre sobie. Ach, saudade…! Bejrut…!
– Kapitanie! Kapitanie. Już czas. Wycieczkowiec nadpływa.
Już czas. Wycieczkowiec nadpływa. Kolejny dzień, kolejne zastępy głodnych wrażeń turystów. Znów gra, znów pusty spektakl na rzecz pirackiego doświadczenia, bujania się po romantycznych falach dzikich wód. Tylko hak jest prawdziwy, tylko skwar parzy autentycznie.
– Aj psubraty i kamraty! Dziady, baby – hej załogo! Buckos, lads, yo-ho-ho! Do takielunku i roboty, skok na pokład, precz głupoty! Do stu kotwic i piorunów groma – niech mnie szlag trafi, gdy znajdę obiboka! Roluj, Johnny, roluj!
– Aye, aye! Hej-ho, wilku stary, na wałkonia padną kary!
– Czarny kruk! Pechowo z ćwikłą słój stłukł dzisiaj kuk…
– Łej-hej chłopcze do rej! Puszczaj fiuta, wciągaj buta!
– Co ty taki spięty…
– Tej, szczurze! Sza, bo mordę wydłużę!
Nad wodą wielką i czystą
błysnęło wzdłuż i prom ryknął.
I wodę tonią ziemistą
zaśmiecił, jazgotem wniknął.
A woda, tak dawniej czysta
stoi kwaśna, oleista.
„Kapitanie. Już czas. Wycieczkowiec nadpływa.” Najgorsze słowa każdego dnia, jak huk bicza nad uchem, jak wrzask bezdusznego skippera czy salwa plutonu żandarmów. Biało-niebieski Lewiatan w czyste niebo dymiący z dwóch wielkich nozdrzy-kominów na grzbiecie. Prom wycieczkowy niosący dwa tysiące turystycznych dusz. Wyrósł zza horyzontu, pożerając cały widok, niosąc ze sobą łachy plastiku i syfiaste mielizny smarkane z dziesiątek rur i bulai. Przy nim nawet majestatyczna „Baryła” wyglądała jak śmieszna łupina. Ruch jego dzielił wodę na cząstki bombardowane z pluskiem szalupami pełnymi żądnych wrażeń wycieczkowiczów. Pisk, rumor, larum, kakofonia. Kanonada klapków, salwy pijackiego śmiechu. Turystokalipsa, codzienny debordaż bez żenady. „Wyjątkowe doświadczenie na statkach pirackich!”. „Kilkugodzinny rejs z prawdziwą bitwą morską złoczyńców!”. „Bilet na bitkę!”. „Chłodzone napoje, jedzenie i alkohol ekstra!”. Na koniec Piraci z Karaibów i desant drewnianą szalupą do miasta.
Kiedyś nie wyobrażałem sobie, że da się skazić bryzę, że da się dzielić morze rachunkiem i forsą spławiać fale.
Forsą skapującą wszędzie wokół, lecz nie ku nam. Wyrzutkom, zakałom i pajęczarzom. Imigrantom, bezpaństwowcom. Motłochowi, służalczej tłuszczy. Wygnańcom spod sztandaru godności własnej. Nie ku nam spływają euro i dolary, funty i korony, ruble i liry, których zgarniamy tysiące dziennie. Wszystko wyliczone, wszystko zrabowane! Zrabowane nam, wyzyskiwanym na środku zatoki, zamkniętym w codziennym odgrywaniu morskich przygód. Co dzień z nas wyciskano poty, za garść grochu i dwa łyki rumu, plus dwa dolary ekstra. Byle móc wycieńczone cielsko złożyć pod pokładem i mieć siły na sprzątanie następnego dnia. Jak nie – dwie kule przy nogach, dziewięć sążni wody i sześć błota stóp. Całe dni uzupełniania, filtrowania, klarowania, byleby wszystko wyglądało idealnie na przybycie Lewiatana, który w mig zaprzepaści nasz znój. Byle samemu móc kilka chwil spojrzeć na wodę wielką i czystą.
– Kiedy rum zaszumi w głowie, cały świat nabiera treści, wtedy chętnie słucha człowiek morskich opowieści!
– Łej-ha! Kolejkę nalej! Łej-ha! Kielichy wznieśmy – to zrobi doskonale morskim opowieściom!
– Łajba to jest morski statek, sztorm to wiatr co dmucha z gestem – cierpi kraj na niedostatek morskich opowieści!
Te ścieki widzę dokoła
i wszystkie je wnet wypieram.
Naiwne myśli przywołam,
że na Bejrut grosz dozbieram.
– Arrr, szczury lądowe, majtki ufajdane, w słodkich wodach kąpane! Rumu dajcie im załoga, nie szczędźcie ryb smażonych i zimnego napitku, gdyż skwar dziś piekielny – woda i ogień! Lodów dla gości z promu u nas dostatek, przebrać się w pirata można, zdjęcia porobić, z panienkami naszymi potańcować, a i jakiemu obibokowi dać po ryju! Jedyne dziesięć dolarów! Czujcie się jak na swojej krypie, do was ta łajba należy, wasze są to wody! Witamy w „Zatoce Korsarzy”, krainie przygód i marzeń! A potem drodzy goście czeka was miasto-cud, perła archipelagu, luksusowe wytchnienie upalnego dnia! Arrr! Załoga, do roboty, bo kłopoty…!
Bejrut… Wzburzona i zbrudzona tafla wody przestała odbijać cokolwiek, cokolwiek prócz harówki przestało mieć już dziś znaczenie. Zarówno „Ogór”, „Alarm” i „Santa Maria” opadły od jednolitej masy turystów upojonych namiastką pirackiego żywota. Pokłady „Baryły” i „Siurpryzy” zaległy otyłym, leniwym turyzmem. Bejrut lśnił w oddali. Gdy byłem mały, marzyłem o tym, by być piratem…
– Żegnajcie nam dziś, hiszpańskie dziewczyny! Żegnajcie nam dziś, marzenia ze snów!
Żagle trza myć i prasować,
łazęgom za grosz pracować,
śmieci wybrać i wyławiać
a mi namawiać, namawiać…