top of page

Agnieszka Kuna - Drugie piętro


ilustracja, Lula Sarnia



Dla Olgierda granica między jawą a snem nigdy nie była zbyt wyraźna, a teraz, gdy dawno przekroczył siedemdziesiątkę, rozmywała się jak druk w ulubionych książkach. Słabnący wzrok, sztywniejące stawy, spłycające oddech kołatanie w klatce piersiowej – przypadłości wieku, o które nie prosił, które jednak uparcie przy nim trwały, uprzykrzając życie. Prawie nie mógł już czytać i ledwie dawał radę wejść na swoje drugie piętro bez windy. Ale ze spacerów nie rezygnował. Przede wszystkim z powodu Somnusa, równie jak on obarczonego dolegliwościami, psa rasy mieszanej. Somnus trafił do nich niedługo po tym, jak dom opuścił Jasiek. Wyjechał na zagraniczne studia i postanowił nie wracać. Chociaż Olgierd na dźwięk pośpiesznych kroków na klatce schodowej, choć trochę przypominających Jaśka kłus po dwa stopnie, reagował radosnym dygotem serca i w chwilę później bolesnym jego skurczem, to rozumiał tę decyzję. Młodzi dusili się tutaj, zatruci marazmem, pozbawieni możliwości, widoków, grzęznący w toksycznym gównie przeciętności. Jak nikt to rozumiał. Jemu kiedyś zabrakło odwagi. Czasem jeszcze po niego sięgał – pożółkły i wytarty na zgięciach od wielokrotnego rozkładania druk wniosku o paszport. Nawet go nie złożył. Wypełnił, zrobił zdjęcie, ale nie złożył. Pomimo paraliżującej tęsknoty był dumny, że chociaż Jasiek, bez zbędnego sentymentu, zostawił ten grajdół. Kilka lat później odeszła też Joanna. W jej poukładanym świecie nie było miejsca na niespodzianki, ale rak tego nie uznał. Wykryty zbyt późno na dające nadzieję leczenie. Olgierd chciał, żeby walczyła, bo jeszcze nie był gotowy na brak jej obecności, ale dla niej to było za dużo. Przez wiele miesięcy ich codzienność wyznaczał cykl lekarskich wizyt, wyczerpujących kuracji, następujących po sobie długich pobytów w szpitalu i krótszych w domu. Z tego okresu utrwalił mu się w pamięci nieustający poszum, wydawany przez te wszystkie urządzenia, którymi ciało Joanny podpięte było do życia. Wryły się głęboko i odtwarzały niezapowiedzianie – namolne wspomnienie, od nowa i od nowa, jak zapętlona, fałszywa nuta. Oprócz dźwięków urządzenia jątrzyły też światło – czerwone, niebieskie, zielone – kontrolki i wyświetlacze, których układ miał pod powiekami nawet w czasie snu. W poczuciu kompletnej bezsilności patrzył na postępującą ruinę ciała, świadomość zamotaną w coraz cięższe zawoje ciemności i tylko czasem udawało mu się uchwycić jej nagle rozpogodzoną twarz w prawie uśmiechu, skierowanym do czegoś, do czego nie miał już dostępu. W końcu zdał sobie sprawę, że oczekuje niemożliwego, że jedyne co może, co powinien, to po prostu przy niej być. Odeszła pewnego jesiennego popołudnia i zostali z Somnusem sami. Od wtedy sny nabrały namacalnej realności, zaczęły dopełniać, a czasem kreować rzeczywistość.


Szpilkę wbijam w środek drugiego segmentu ciała, prostopadle do rozpinadła. Zabieram się za ustawianie: czułków, odwłoka i skrzydeł. W powietrzu unosi się owocowy zapach – ułudnie przyjemny. Na czoło występuje mi pulsująca żyła. Najtrudniejszy etap. Cierpliwość i precyzja – od nich zależy, czy uda się zachować naturalne piękno. Chwila dekoncentracji i okaz może zostać bezpowrotnie uszkodzony. Prawidłowo rozpięty wyschnie, zachowując kształt i kolory, i przy właściwej pielęgnacji będzie cieszyć oczy przez długi czas. W pracowni mam wiele gablot z unikatowymi egzemplarzami – wyglądają jak żywe. Joanna nie lubi na nie patrzeć. Twierdzi, że przyszpilony do podkładki motyl, to najsmutniejszy widok świata i nie rozumie, jak mogę im to robić. Tę Nymphalis antiopa preparuję dla Jaśka. Prezent na piąte urodziny. Przecież zawsze chciał mieć swoją rusałkę, a ta jest wyjątkowa. Rzadki okaz. Niełatwo ją spotkać. A mnie się udało, przed jego urodzinami, wiec to znak, przeznaczenie. Lewe skrzydło już ustawione idealnie, bez utraty choćby jednej łuski. Na chwilę przerywam, odchylam się na krześle, masuję bolący kark. Czuję lekki zawrót głowy, chyba musiałem wstrzymywać oddech. Robię więc kilka głębszych, do całkowitego napełnienia płuc i powoli wypuszczam powietrze ustami. Na którymś poziomie świadomości analizuję dźwięki docierające z reszty mieszkania – przytłumione głosy, Jaśka beztroski śmiech. Odruchowo spinam mięśnie, gdy wyraźniej słyszę kroki, choć wiem, że nie wejdą niezapowiedzianie. Właściwie Joanna nie weszłaby w ogóle. I niechętnie pozwalała na to Jaśkowi. Złościło mnie jej nieracjonalne uprzedzenie, to kwocze ochranianie Jaśka przed, przed…no właśnie nawet nie do końca wiedziałem przed czym. Z apetytem wsuwał kurczaka a widok martwego owada miałby mu zrujnować psychikę? Zostało drugie skrzydło. Trzeba się śpieszyć. Igłą preparacyjną zaczepiam za dwie najgrubsze żyłki i nagle, tuż nad uchem, wybucha głos Joanny:


- Po moim trupie, słyszysz? Po moim trupie! Wzdrygam się odruchowo i rozrywam prawe skrzydło rusałki. Wrzeszczę z przestrachu i z wściekłości:

- Coś ty narobiła?


Obudził się z krzykiem na ustach, zlany potem, z sercem galopującym jak oszalałe. Minęła chwila zanim dotarło do niego, że to tylko sen. Znacznie dłużej zajęło mu uspokojenie oddechu. Somnus położył łeb na jego piersi i został tak, dopóki serce nie wróciło do normalnego rytmu. Gładził jego szorstką sierść. To uspokajało. W mieszkaniu i za oknem nocna ciemność. Sprawdził godzinę. Fosforyzujące wskazówki pokazywały trzecią trzydzieści. Zwlókł się powili z łóżka, poczłapał do kuchni, napił mleka, odwiedził łazienkę. Czuł się wyczerpany, ale jednocześnie był pewien, że już nie zaśnie. Naciągnął na piżamę frotowy szlafrok, włączył telewizor i zapadł się w fotelu. Ekran migotał, z głośników sączył się przyciszony dźwięk, pies grzał mu stopy.


Idziemy z Joanną w poprzek wykwieconej łąki. Trzymamy ręce w kieszeniach płaszczy. Trawa sięga kolan i sprężyście poddaje się naciskowi stóp. Jestem trochę zdezorientowany. Równocześnie widzę drogę przed nami, ale też patrzę na siebie i Joannę od tyłu, jakbym był dwoma istnieniami naraz. Nie chodzi o to, że ten fakt wydaje mi się nienaturalny, wręcz przeciwnie. Dezorientację wywołuje poczucie, że znam miejsce, w którym się znajdujemy, choć jednocześnie jestem pewien, że nigdy tu nie byłem. Nieśpiesznie zmierzamy w kierunku widocznego w oddali szlaku. Nie rozmawiamy, a milczenie puchnie niezdrowo. Daleko przed nimi, spomiędzy kęp trawy i kwiatów, co jakiś czas wychyla się płowa główka Jaśka, który biegnąc, od czasu do czasu odwraca się w naszą stronę, ocenia dystans i po chwili mknie dalej. Ja patrzący z tyłu dostrzegam nagle niepokojący ruch. Coś, ukryte w wysokiej trawie, przemieszcza się szybko w stronę dziecka. Jednocześnie wiem, że ja niezdarnie ujmujący Joannę za rękę nie widzę tego, nie jestem świadomy niebezpieczeństwa. Chcę krzyknąć, jakoś zwrócić moją uwagę, ale mimo napięcia strun głosowych, krzyk pozostaje bezgłośny. Ja z Joanną idziemy, teraz zwróceni do siebie twarzami o napiętych rysach. Mimo, że od wysiłku żyły nabrzmiały mi na skroniach, nikt mnie nie słyszy. Powietrze namacalnie gęstnieje. Wiem, że natychmiast muszę coś zrobić, rzucić się na ratunek, ale odkrywam, że nie mam ciała, że ciało jest mną, trzymającym Joannę za rękę. Bezsilność nokautuje umysł. Bladoniebieskie pasma myśli, ledwie zlepione z pojedynczych słów opadają ciężko, ciągną się jak strużki zastygającej masy plastycznej. Rzeczywistość wytraca pęd. Jak w zwolnionym filmie projektuję bestię, widzę szaleństwo w nabiegłych krwią ślepiach, napięcie wszystkich mięśni. Czuję jej podniecenie i domagający się zaspokojenia głód. Desperacko skupiam uwagę i wreszcie bladoniebieskie pasma roziskrzają się, gorączkowo żarzą, słowa układają się w sens. Przecież jeśli on to ja, a jestem tylko jeden ja, to wystarczy odpowiednio się skoncentrować, żeby dotrzeć do swojego umysłu. Wystarczyło. Widzę jak ja trzymający Joannę za rękę zrywam się do biegu, krzycząc opętańczo:


– Jaaasiek! Jaaaaasiek!


Obraz nagle traci ostrość, przestrzeń się załamuje. Na środku łąki tworzy się gigantyczny lej, w który po kolei wpadamy: Jaś, to bliskie nasycenia COŚ, Joanna, ja trzymający Joannę za rękę, ja.

– Jak myślisz stary druhu, co to wszystko może znaczyć? – zagadywał Somnusa, wiele godzin później, zapinając mu smycz. Pies wodził za nim oczami, przekręcając głowę i co jakiś czas stawiał, zazwyczaj oklapnięte uszy na znak, że słucha uważnie. Olgierd był pewien, że w przeszłości ludzie i zwierzęta potrafili się komunikować. Według niego człowiek cywilizowany zatracił ową pierwotną umiejętność przez pychę, przez niczym nieuzasadnione mniemanie, że stoi wyżej w hierarchii istnienia. Somnus codziennie dostarczał mu dowodów na to, że zwierzęta dalej ten dar posiadają, odbierają i wysyłają komunikaty, które co wrażliwszym ludziom udaje się niekiedy odczytać. Przegapiłby chwilę w której odchodziła Joanna, gdyby nie jego psi przyjaciel. Nie zdążyłby się z nią pożegnać. Do rzeczywistości przywołało go ciche skamlenie. Stał przed drzwiami ze smyczą w dłoni, a pies kręcił się niespokojnie, wyraźnie potrzebując już odwiedzenia zaznaczanych codziennie drzew i załomów muru. Ruszyli, pokonując dwa piętra schodów. W tę stronę było zdecydowanie łatwiej, ale i tak minął prawie kwadrans, zanim obaj: stary człowiek i stary pies, wyszli na świat zalany słońcem. Kiedy wzrok nawykł do blasku dnia, ruszyli w swoją stałą trasę wzdłuż fosy miejskiej, do pobliskiego parku. Zatrzymywali się co kilka chwil. Pies znaczył teren, pan wyrównywał oddech. Nieśpiesznie zdążali do alejki przy rozłożystym platanie, gdzie Olgierd zajął ławeczkę, z której był dobry widok na kwiatowe rabaty. Lubił patrzeć na kołujące nad nimi motyle. Somnus ułożył się w cieniu ławki, tuż przy nodze Olgierda i zapadł w letarg, przerywany od czasu do czasu bzyczeniem natrętnej muchy. Kłapnięciem zębami pokazywał jej, że nie jest jeszcze tak niedołężny, żeby mogła bezkarnie włazić mu do nosa. Olgierd wyciągnął z kieszeni marynarki bułkę starannie zawiniętą w arkusik śniadaniowego papieru. Nie jadł dziś zbyt wiele, w zasadzie wypił tylko poranną kawę, zagryzając suchymi płatkami. Poprzedniego dnia skończyło się mleko. Zakupy robił raz w tygodniu. Zamawiał wtedy taksówkę, zawsze z tym samym kierowcą, z usług którego korzystał jeszcze gdy pracował na uniwersytecie i przed wykładami odwoził syna do przedszkola. Jasiek uwielbiał wesołego pana Marka – był bezkonkurencyjny w wymyślaniu zabawnych historyjek, dzięki którym droga do nielubianego przedszkola stawała się przygodą. Kierowca zabawiał dziecko, a on miał chwilę na pośpieszne przygotowanie się do zajęć. Teraz też ów Marek okazywał się niezastąpiony. Zawsze miał czas na te jego zakupy, pomagał wnieść ciężkie siatki i nigdy nie policzył za dodatkowe minuty.


– Są jeszcze porządni ludzie na tym świecie – pomyślał. Jesienne słońce przygrzewało, prześwietlając żółknące już liście, pies pochrapywał pod ławką, gruchały spacerujące wokół gołębie. Rozkruszył im resztkę niedojedzonej bułki. Świat pachniał butwiejącą zielenią i odkrytą, nasączoną wilgocią, ziemią. Poprawił pozycję na wygodniejszą i wystawił twarz do słońca przymykając, cieniutkie jak pergamin, powieki.

– Odleciała.

– Ale dokąd?

– Nie mam pojęcia! Zwyczajnie, rozłożyła skrzydła i odleciała.

– A ty nie?

– Ja nie. Bałem się może? Nie chciałem? Nie umiem…nie wiem. Po prostu nie i już! A zresztą jakie to ma znaczenie? Jej i tak już nie ma.

– Ale mogliście razem! Dłoń w dłoń, skrzydło w skrzydło! Razem, na zawsze, do końca. Powinniście…


Patrzę na jego zamaszystą gestykulację, na grę mięśni twarzy: głęboki mars, roziskrzone irytacją oczy, usta dopasowujące się do kształtu słów, których już nie słyszę, nie chcę słyszeć. Powinności. Niekończąca się plejada zadań do zrobienia, do wypełnienia, do odhaczenia. Z tym, że mnie się nie udawało. Nie miałem w swoim terminarzu opcji „done”, było tylko permanentne „to do”. Tomorrow, next week, sometime, never. Chciałem, naprawdę chciałem, dla Joanny, dla naszego wspólnego życia, ale nie potrafiłem. Wszystko, co zostało zapisane w kalendarzu, nawet lubiane dotąd zajęcia, nabierało znamion powinności, stawało się więzieniem dla woli. Joanna jednak uważała, że w normalnym życiu trzeba mieć plan działania. To ją trzymało w pionie, dawało poczucie bezpieczeństwa. A ja nawet tego mleka nie umiałem kupić na czas. Przypomniałem sobie wieczorem, na dziesięć minut przed zamknięciem sklepu. Najbliższy był za rogiem. Wtedy byłem pewien, że pięciolatek może zostać przez dziesięć minut pod opieką ulubionej kreskówki. Pewnie dlatego odleciała. Pamiętam dokładnie błonkowate skrzydła, przez które przeświecało słońce, podkreślając delikatny rysunek sieci żyłek i perłową poświatę wypełnienia. Dziś rozłożyła je po raz pierwszy, sama chyba zdziwiona, że potrafi. Oglądała je z każdej strony, jak prezent urodzinowy, rozkładała i składała nasłuchując nadspodziewanie głośnego furkotu. Pęd powietrza poderwał z podłogi drobiny kurzu, jakieś okruszki i tę kartkę z notesu, na której napisała: „Kup mleko dla Jaśka, ostatnie napoczęłam wczoraj”. A potem delikatnie zawisła w powietrzu, na chwilkę, razem z drobinkami kurzu, okruchami i tą nieszczęsną kartką, unosiła się pokonując siłę grawitacji. Jej twarz rozpogodził uśmiech, taki z wnętrza, utkany z samej definicji niczym nieskrępowanej radości. Kiedy minęła euforia, rysy jej zaczęły tężeć w wyrazie ślepej determinacji, jakby ostatecznie dopełniło się powzięte postanowienie. Załopotała skrzydłami z nową mocą. Wzleciała w przestrzeń i kołowała chwilę, szybując pełna majestatu na tle ostrego błękitu nieba, w objęciach słonecznego blasku. Doskonałe imago. Taką ją zapamiętałem. A potem zrobiła ostatni nawrót, gwałtownie zapikowała, godząc we mnie otwartym dziobem, ostrymi pazurami drąc płaty skóry, powaliła na ziemię. Wreszcie odleciała. Niebo nadal było błękitne, słońce świeciło jak przed chwilą, ale zrobiło się przejmująco zimno. Raz po raz wstrząsały mną dreszcze i wtedy pojawił się on ze swoimi pytaniami, z anektującą przestrzeń gestykulacją.


– Proszę pana, proszę pana! Dobrze się pan czuje? Nic panu nie dolega? – pytania docierały jak zza grubej, szklanej ściany. Ktoś potrząsał go energicznie za ramię.

– Odleciała…

– Słucham?

– Nie, nic. Odleciałem. Chyba usnąłem. Dziękuję, że mnie pan obudził. Zrobiło się chłodno.

– Nie było łatwo. Proszę już iść do domu, za chwilę zapadnie zmrok.

– Tak. Jeszcze raz dziękuję. Już się zbieram.


– Somnus! Somnus, stary druhu, wstawaj, pora na nas. Z trudem przyklęknął, żeby zajrzeć pod ławkę. Pies leżał zwinięty, swoim zwyczajem, w kłębek, z łbem wspartym na łapach. Oczy miał wpółprzymknięte, nieruchome. Z prawej dziurki nosa wylazła mucha, zakręciła się chwilkę w miejscu, potarła o siebie przednie odnóża i weszła do lewej dziurki. Jeszcze przez ten krótki czas, potrzebny mózgowi na dopasowanie słów do tego co zarejestrowały oczy, nie rozumiał co się stało. Ale zrozumienie przyszło chwytając go za krtań, paraliżując ciało, zdolne jedynie do wydania zduszonego jęku. Obcy mężczyzna, który go obudził, odszedł już w swoją stronę. Wokół nie było nikogo. Wiedział, że nie ma wystarczająco siły, żeby zanieść ciało psa do domu, a przecież nie mógł go tutaj zostawić. Jedynym ratunkiem był Marek. Drżącymi dłońmi zaczął szukać telefonu w licznych kieszeniach marynarki, kamizelki, spodni. Przez chwilę myślał już, że go ze sobą nie zabrał. Często mu się to zdarzało. Mało kto do niego teraz dzwonił, a i on nie bardzo miał do kogo. W końcu znalazł. Marek odebrał po wielu sygnałach. Wysłuchał cierpliwie informacji przekazywanej urywanym, zduszonym głosem Olgierda. Zadał kilka pytań o miejsce i obiecał, że zjawi się najdalej za pół godziny. Pojawił się po dwudziestu minutach, które zgarbionemu nad Somnusem Olgierdowi wydawały się dwudziestoma godzinami. Miał ze sobą wszystko co trzeba. Pojechali na podmiejskie łąki, tam, gdzie z Joanną zabierali młodego psiaka w wolne popołudnia, żeby zażył potrzebnej mu porcji ruchu. Biegał swobodnie buszując w wysokiej trawie, goniąc chroniące się w niej ptaki, gryzonie, zdziczałe koty, zające i motyle. To miejsce przyszło Olgierdowi do głowy jako pierwsze i uznał, że jest właściwe. Wszystko odbyło się w milczeniu. Obaj wpatrywali się w świeżą ziemię, która przyjęła ciało psa i nieskrywane łzy jego pana. Zapadła już ciemność, znad traw podniosła się blada mgła. Chłód wślizgiwał się pod zbyt lekkie okrycia. Olgierd nie widział jednak ani ciemności, ani mgły, nie czuł chłodu. Jedyne, co czuł, to tępy ucisk w klatce piersiowej Wydawało mu się, że brakuje w niej miejsca. Stałby tak w nieskończoność, gdyby nie Marek, który wziął go delikatnie pod ramię i poprowadził w kierunku samochodu. A potem odwiózł do domu, pomógł wejść po schodach, otworzyć drzwi i pokonać pierwsze chwile w otchłani ciszy, która się za nimi rozpościerała. Posiedział z nim trochę, zmusił do zjedzenia kanapki, wypicia szklanki herbaty z odrobiną rozgrzewającej brandy. Potem musiał już pójść, a Olgierd opadł ciężko na fotel, zaraz po tym jak rozproszył ciszę dźwiękiem telewizora.


Zanurzał się w mgłę, jak w miękki puch. Otaczała go ze wszystkich stron, spowalniając ruchy, ograniczając pole widzenia. Była w przyjemny sposób rześka, zostawiała na skórze słonawy smak, jak nadmorska bryza. Poddał się jej miękkości, pozwolił otulić, miał wrażenie, że unosi się na jej zgęstniałych pasmach. Bujał swobodnie. Ciało miał lekkie, a umysł rozproszony. Myśli odklejone jedna od drugiej, osobne, nie budujące żadnego sensu. Żadnego bezsensu. Żadnego. Nagle, jak zgrzyt paznokcia o tablicę, wdarł mu się do uszu dźwięk. Nieznany, niezidentyfikowany, NN wśród dźwięków. Umysł mozolnie próbował dopasować go do jakiegokolwiek znaczenia, ale wciąż zawracał w głąb błękitnego koloidu słów, tuż przed granicą zrozumienia. Jednostajna natarczywość dźwięku, niezmienność, przywodząca na myśl linię prostą, wytrącała go z błogiego bujania, do czegoś przywoływała, do czegoś o czym powinien chyba pamiętać. Ale nie pamiętał, nie pamiętał nawet czym jest pamięć. Wiedział tylko, że jest takie słowo, potrafił je wyodrębnić z błękitu. Przez chwilę. A potem już nic.


Unoszę się niczym obłok pary. Spoglądam w dół i widzę mężczyznę, wyglądającego jak ja – kilka dekad temu – moje lustrzane odbicie nałożone na woskowy odlew człowieka. Leżę na szpitalnym łóżku, opleciony siecią gumowych rurek, łączących mnie z medyczną aparaturą, nienaturalnie cichą i wygaszoną. Brak podświetlenia tych wszystkich paneli, ekranów i kontrolek paraliżuje. Brak dźwięków przytłacza. Jest trochę tak, jakbym przez pomyłkę trafił na jakiś upiorny plan filmowy z niewiadomej przyczyny opuszczony przez aktorów i całą resztę personelu. Może zrobili sobie przerwę, może naradzają się, jak poprowadzić kolejną scenę, może zmieniła się koncepcja i rekwizyty okazały się niepotrzebne? Nie mam pojęcia. Muszę jednak zrozumieć co tutaj robi moja twarz, jaką rolę przewidział dla niej scenarzysta. Muszę się dowiedzieć jak i dlaczego się tutaj znalazłem, dlaczego lewituję pod sufitem, dlaczego moja obecność jest tak irytująco bezcielesna. Odgłos kroków, który nagle słyszę, z jednej strony mnie cieszy, z drugiej przyprawia o dreszcz. Właściwie przyprawiłby, gdybym składał się z jakiejś materii. Czuję, że, pomimo oczywistych faktów coś mi umyka. Krąży blisko, ale nie daje się pochwycić, jakby brakowało mi właściwego klucza do odczytania kodu. Kroki zwalniają, cichną, otwierają się drzwi i do pomieszczenia wchodzi dwóch, w białych fartuchach, z dokumentami w dłoniach, z minami pełnymi zatroskania.


– Będzie zawiedziony.

– Marek?

– Jego przypadek. Miał nadzieję.

– Nie z każdym się udaje.

– Tylko spójrz. Był młody. Rokował. Wydawało się, że jest kontakt.

– To jeszcze o niczym nie przesądza. Najlepiej idzie z tymi, którzy mają do czego wracać.

– A ten nie miał?

– Nikt go nie odwiedzał...


Wszystko zaczyna się układać, klucz został wprowadzony, kod odkrył swoje znaczenie. Jaźń rozwidniają kolejne bajty danych, jakbym stał się częścią nieskończonej bazy danych. Objawienie dzieje się we wszystkich wymiarach. Ograniczenia nie istnieją. Nagle wiem. Jestem zrozumieniem absolutnym. Podpływam do okna. Drugie piętro. Mogę zobaczyć to miejsce w każdym czasie. I każde inne miejsce. Więc widzę podobne okno. Ludzi pod nim z twarzami naznaczonymi przerażeniem, rozpaczą, załamujących ręce, pochylonych nad czymś, co przypomina szmacianą lalkę chociaż jest człowiekiem. Dzieckiem. I widzę to samo okno, w innym czasie. Na parapecie ona. Łopocze skrzydłami.


bottom of page